poniedziałek, 30 grudnia 2013

Najbardziej nieprofesjonalne muzyczne podsumowanie 2013 roku.

Ci artyści-muzycy jednak muszą mieć wtyki i wiedzieć więcej, bo gdyby naprawdę wierzyli w koniec świata w 2012 roku to 2013 nie przyniósłby tyyyle dobrego.

Wiele się działo. Zalało nas morze dobrych dźwięków, takich których można się było spodziewać, ale też takich, których fala zaskoczyła i właściwie wydaje się, wzięła znikąd.
To będzie moje podsumowanie wg najdziwniejszych kategorii jakie przyszły mi na myśl. Zaczynamy!

W kategorii:

"najlepsza płyta w całości" wygrywają: Editors, Mona, Foals, The Neighbourhood, Kings Of Leon, Arctic Monkeys, Poduszkowiec 2.0.

 "dobra płyta, ale tylko dlatego, że zwariowałam dla jednego kawałka" - Pearl Jam z kawałkiem "Pendulum".

"statystyki last.fm na temat najczęściej słuchanego utworu" - Dawid Podsiadło - "And I".

"najbardziej wyczekiwana płyta roku" - Mona oraz L.Stadt.

"nie sądziłam, że ta płyta tak bardzo się ze mną zaprzyjaźni" - The National - "Trouble Will Find Me"

"najlepszy koncert roku" - Editors.

"najlepszy koncert roku, gdyby nie ludzie wokół palący papierosy"  -  Florence and the Machine :)

"najlepszy zabawa po koncercie oraz spotkanie z muzykami"Editors oraz L.Stadt :)

 "najbardziej ciepły, rodzinny koncert" - Myslovitz.

"najmniejszy, najbardziej prywatny koncert w życiu"  - The Boxer Rebellion :)

"najbardziej zaskakujący support 2013 roku" - Balthazar.

"żałuję, że opuściłam koncert" - Sorry Boys.

"świetna płyta, potwierdzona koncertem" - The 1975 (zarazem najbardziej przegadany koncert ;) )

"najmilsze odkrycie muzyczne"Patrick The Pan oraz Atlas Like.

"facet pianino"Tom Odell.

"facet gitara"Fismoll.

"skąd oni się nagle wzięli" - zdecydowanie Young Stadium Club :)

"spotify podpowiedziało"  - Broken Records.

"bardzo młodzi, zdolni" - The Dumplings.

"najbardziej pozytywna piosenka" - Lorein - "Pozytywny" :)

"ciągle w dobrej formie" - The October Leaves - "Lepiej Spłonąć Niż Zapomnieć"

"najbardziej beznadziejne wydarzenie" - brak odpowiedniego 107,0 FM...

To był dobry rok. Bogaty w piękne dźwięki, niesamowite emocje i spotkania, pełne energii koncerty.
To listopad był do dupy.

środa, 18 grudnia 2013

Lorein w Krakowie - 15 grudnia 2013 r.

Niedziela to fajny dzień na koncert. Wiadomo - rodzinna atmosfera ;) Tak też było w zeszłą niedzielę, 15 grudnia w Klubie Kwadrat. Do Krakowa przybyli Indios Bravos oraz Lorein. I w tym poście naciskać będę Lorein, bo chyba drugi raz w życiu poszłam na koncert ze względu na support - ach te nazwy :)

Parkujemy samochód - tak, tak - urocza, brudnoniebieska strzała wbiła na kwadrat! W dłoniach trzymamy piękne bilety do muzycznego Monoświata. Cztery pary dłoni witają się i wchodzą do środka, bo w Krakowie w ten czas pi.... jak w kieleckim ;) Jest jeszcze trochę czasu więc wypada się rozgrzać w oczekiwaniu na pozytywne dźwięki. Ustawiając się w nieidealny kwadrat, obserwujemy wejście idealnego muzycznie czworokąta - o nie, to chyba nie brzmi dobrze - za to oni brzmią rewelacyjnie i słychać to już od pierwszej nuty. Możemy pobujać się przy takich utworach jak "Krótkowzroczność", "Świat Rzeczy", "Milkyway", "Biała Ściana", "Bose Cienie". Panowie zgrabnie poruszają się po, zdaje mi się, malutkiej jak na ich potrzeby scenie. Są pełni energii i oddają ją zgromadzonym. Ludzie za mną szaleją - zwłaszcza męska część. Słyszę tylko jak krzyczą: "no, ludzie, bawić się!", "na koncercie najważniejsza jest interakcja z zespołem", "koniec? dopiero się rozkręciłem" :) 
Między wyśpiewywanymi słowami szczerze uśmiecha się do nas Lanietz - wokalista zespołu, człowiek "czerwona tenisówka". Obok LaDy - ledwie mieszczący się w tym naszym małym Krakowie podczas podrygów Lanietza ;) Z drugiej strony za sterami perkusji Tomek, obok niego władca gitary basowej - Jabber. Poczwórna emisja talentu, ciepła i mocy. Co jest fajne i najcenniejsze w piosenkach Lorein? To, że muzyka jest po porostu idealnie wyważona. Można poskakać, ale jest też czas na zamyślenie, słysząc teksty piosenek, niejednokrotnie ciut smutne, ale za to bardzo prawdziwe. Dzięki nim można zrozumieć więcej.
Przychodzi czas na zwiastun nowej płyty, która ma się ukazać wiosną 2014 roku. "Pozytywny" kawałek na zawsze będzie kojarzył się przyjemnie. Choć jak już kiedyś tu pisałam, ma w sobie pewien niepokój, to te przestrzenne gitary i pierwszy dźwięk, który kojarzy mi się z hamującym pociągiem zawsze rozbrajają. A jeśli do tego jeszcze muzycy podczas koncertu okraszą piosenkę historią i pozdrowieniami dla odpowiedniej osoby to brak słów. Mega miłe chwile. 
Fajnie było też usłyszeć cover James'a - "Say Something" - zespół zażartował, że to jedyna dobra piosenka tego wieczoru, bo nie jest ich. Nawet braku humoru nie można im zarzucić! Aha - chórki fachowe - i te na scenie i te z głębi sali. Koncert kończy się nową piosenką, dla bezpieczeństwa nie zdradzę nawet tytułu ;)

Myślałam, że koncert w połowie grudnia w ogóle nie ma szans na powodzenie. Że śniegiem zasypie Kraków, że gorączka przedświąteczna nie pozwoli. Nic z tych rzeczy, udało się i całe szczęście bo to było piękne zamknięcie koncertowego 2013 roku. Dzię-ku-je-my.





p.s. Jabber wybacz ucięcie!

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Dawid Podsiadło w Krakowie - jak zawsze dobrze.

Późna jesień. Czas chorób, zarazków i ton zużytych chusteczek. Damska część jak zawsze gotowa na koncert. Dwie godziny przed - męska kapituluje. Człowiek z gorączką zostaje w domu. Dwie godziny to w sam raz by dostać się do Klubu Studio. Ok.

Autobus o czasie, tramwaj również, trzeci środku transportu - no naprawdę, 10 minut spóźnienia to nic, zwłaszcza gdy chce się jeszcze sprzedać bilet na koncert, który zaczyna się za (!) 15 minut - dzięki... Zaczynam szeptać pod nosem, sama do siebie a  może raczej do kierowcy. Gdyby tak spojrzenia innych podróżujących mogły przyspieszyć jazdę to byłabym o 15 ;) tylko spokojnie. Zmierzam do Studia, kilkunastoosobowa kolejka, ale jakoś nikt nie chce kupić biletu. Nagle odzywa się uśpiony głos mojej kreatywności: stań przy kasie, stań przy kasie! Nie minęły trzy sekundy a bilet wylądował u przemiłej pani - no kto by nie chciał za niższą cenę - ech bizneswoman ze mnie żadna ;)

Ludzi jest niesamowicie dużo. Tłum w kolejce do szatni, towarzystwo solidnie rozgrzane. Spotykam ekipę i zajmujemy miejsce. Wiadomo - pierwszy rząd zarezerwowany dla szesnastek, drugi dla siedemnastek, trzeci dla osiemnastek... co to oznacza? Ano to, że musimy się zakręcić koło końca sali ;)
Rozpoczyna się koncert. Zespół się stroi, Dawid za sceną pewnie też, ale nareszcie wbiega, z powerem wybrzmiewa pierwszy kawałek. Dawid wita się z publicznością. Robi to tak jak tylko on potrafi. Przyznaje się, że ma stan podgorączkowy, że może zemdleć i zapowiada piosenkę o prostokątach ;) Okazuje się, że ciut chory człowiek daje od siebie dwa razy więcej. W kolejnych utworach pięknie bawi się głosem, tworząc stare piosenki na nowo. A to nowe jest piękne :) Między melodiami jak zwykle zabawia nas swymi wywodami, rozbrajającymi pytaniami z cyklu: "fajny koncert co nie?" Wyśpiewuje bardzo spokojnie "And I" a z instrumentów towarzyszy mu jedynie gitara. Na końcu sam oznajmia, że taka wersja powinna pojawić się na płycie. Rację ma ten pan :) Słowa refrenu piosenki "!H.a.p.p.y!" mówią tego wieczoru jakby więcej...niestety. Jest czas na "Vitane". Na połączenie "Bridge" między Krakowem a Łodzią ;) Nie brakuje również najbardziej Strokes'owego "No". I tylko części drugiej jakoś nie słychać, a to po "Elephant" mój ulubiony kawałek.
Słoń zawsze rozwala na małe kawałki. Ludzie obok całkowicie zabujani. Czas biegnie zdecydowanie za szybko. Nastaje koniec, ale zespół wraca na bis. Mamy okazję usłyszeć m.in. cover zespołu The Veils. Panowie znikają, ale pojawiają się na drugim bisie - a co - "nie ma, że gorączka" - mówi sam Dawid :) i daje z siebie jeszcze więcej niż dotychczas.
Piękny czas. Fajnie widzieć, że człowiek z potrójną platyną to ten sam człowiek, który śpiewał piosenkę Legenda w telewizji parę lat temu. Ups, napisałam o potrójnej platynie? Dawid pewnie zemdlał...;)


piątek, 13 grudnia 2013

Broken Records - mieszanka wybuchowa, wcale nie nowa.

Spotify wróciło do łask. Spotify podpowiada: sprawdź Broken Records. Kiedy ma się wiele rzeczy do zrobienia to robi się wszystkie inne, niekoniecznie wskazane. Sprawdziłam i w kolejnym już bandzie usłyszałam głos Brandona Flowersa. Skrzywienie?

Rodzinne miasto Broken Records to Edynburg. Sześciu facetów, których inspiracją są: Nick Cave, Jeff Buckley, Leonard Cohen, Sigur Ros czy Edith Piaf - no niezła mieszanka. A jak brzmią? Ano brzmią żywcem jak z wytwórni 4AD. Aaa, zapomniałam dodać - to ich wytwórnia :) W swojej sześcioletniej karierze zdążyli wydać dwa pełne albumy i jedną epkę. Wystąpili na kilku festiwalach, m.in. Glastobury i T in the Park. Mieli okazję zaistnieć wśród większej publiczności supportując dwukrotnie The National. Ich muzyka również umilała czas ludziom oglądającym seriale, takie jak "Lost" i "Skins". Zwróćcie ku nim swe uszy :)


niedziela, 1 grudnia 2013

A miało być o zabijaniu odkurzaczem... ;)

Zaczynałam pisać ten post chyba pięć razy. Ale zawsze coś: huragan, burza, ulewa, trzęsienie ziemi a najczęściej zaś powódź... Zawsze myślałam, że to ja nie będę w stanie, że tak potoczą się moje losy, że nie będę mogła słuchać swego ukochanego radia. Życie jednak naprawdę potrafi zaskoczyć i to kolejny dowód na to, by nie myśleć wiele o przyszłości tylko czerpać z chwili i przeżywać ją najlepiej jak się potrafi.

Listopad był dziwnym miesiącem. Na początku, jak zawsze dał się poznać ze swej najlepszej strony. Pozwolił nacieszyć się tym co było zaplanowane i dał nam korzystać z chwili. Tylko po to, by pod koniec uzyskać równowagę, by szala "szczęście" jak rakieta uniosła się pod ciężarem szali "smutek". Życie. Ciężko napisać co czuję. Ktoś nam rozwalił Rodzinę - to chyba najbardziej odpowiednie określenie na ostatnie wydarzenia. Ale trzeba jakoś pchać ten wózek do przodu.

Kochani EskaROCK'owi Ludzie... Dzięki za tysiące godzin świetnej muzyki, bez której nie byłabym taka, jaka teraz jestem. Bez Was nie poznałabym wszystkich wspaniałych osób, które będą mnie otaczać, mam nadzieję, na zawsze. Za rozmowy, za śmiechy chichy, za bawienie się słowami, za czytanie między wierszami i jednomyślność, za zaginanie czasoprzestrzeni, za wspaniałe prezenty - dziękuję! Dziękuję też za miniony wtorek. Choć czasem ciężko było pozbierać myśli, czasem zapadało niezręczne milczenie to...każdy tamtego wieczoru zdał test. Jak zawsze na piątkę :)
Powodzenia!

p.s. gdzieś tam czytałam, że funkcja kustosza jest dożywotnia...oby ;)




niedziela, 10 listopada 2013

Święto Radia i odbiorników :) RFP 2013.

Młodość. Radio. Muzyka. Ludzie. Kontakt. Facebook. Płyty. Koncerty. Energia. Przyjaźnie. Urodziny. Impreza! Po prostu radość w sercu i wciąż nieschodzący z twarzy uśmiech. Tak można by określić to, co wydarzyło się 5 listopada w warszawskiej Stodole na 9. już urodzinach Eski ROCK.
Każdy z nas w życiu jest do czegoś przywiązany, wyznaje jakąś prywatną religię, pogląd - przypisuje się do danej grupy. I tak się składa, że pewna grupa pewnych ludzi spotyka się co rok w Warszawie, by świętować ale też sprawdzić czy ludzie z radia istnieją naprawdę ;) Mają oczy, uszy, policzki a czasem nawet widać ich kręgosłupy (Szkutka I love U).
Znajomi pytają, gdzie wybieram się we wtorek. Odpowiadam, że na urodziny mojego ukochanego radia. "Co? To któreś radio organizuje urodziny i zaprasza słuchaczy?" Ano zaprasza...
Z wycieczką do Warszawy zawsze wiąże się wiele zabiegów. Czasem trzeba się nieźle nakombinować, by być - ale przecież wiadomo - nie byli tam tylko ci, którzy naprawdę nie mogli.
Jak co roku umówieni jesteśmy w "Białym Bocianie" (to tak dla niepoznaki ;) ). Od samego progu witają mnie znajome twarze, które przez te 3 lata z radiem udało mi się poznać. Z różnych części Polski. Jest duże zamieszanie, ostatnie rzeczy dopinają się na guziki. Łakocie wysypują się z pudeł. Startujemy ku Stodole o 18:30. Nieźle zorganizowana grupa to nawet potrafi przejść na jednym zielonym świetle dla pieszych. W powietrzu czuć podniecenie, każdy myśli o czymś innym - ma swoją własną wizję przebiegu wydarzeń, kogo spotka, jak jest w Stodole, czy wszystko się uda? W końcu wchodzimy. Tym razem nie witają nas ludzie w białych skrzydełkach, za to witają nas ci sami najcieplejsi ludzie, którzy traktują nas jak swoich kumpli. Z każdym mają czas porozmawiać - dłużej bądź krócej, zrobić sobie zdjęcie, wymienić serdeczny uśmiech, przywołać śmieszną sytuację z rozmowy telefoniecznej i po prostu po ludzku "zawiesić się" na moment. Opary humoru, unoszące się w Stodole przyklejają większości osób uśmiech. Trwały, szczery, wymienny - odwzajemniony. Niby wszyscy wiedzą, że zaraz zaczną się koncerty, ale najważniejsze to zobaczyć głosy z radia.
Nareszcie wszyscy zostajemy zaproszeni pod scenę. Czekamy na niespodziankę. Miesiące wcześniej spiskowaliśmy kto to może być. Kto może sprawić, że spadną nam buty? Czy jak co roku będzie to Historia Polskiego Rocka jak Illusion czy Hey? A może ktoś z zagramanicy? Domysłów jest wiele. Liczba wyświetleń stron internetowych potencjalnych zespołów niespodziankowych rośnie wraz ze sprawdzaniem czy dany zespół gra gdzieś 5 listopada koncert czy może ma lukę i wpadnie do Wawy ;) Zapowiedź ze sceny kończy wszystkie nasze teorie spiskowe - niektórym sprawdziły się w 100%. Billy Talent wbiega na scenę, wyraźnie poruszając zawartość Stodoły. Co za petarda! Cztery piosenki, w tym najnowsze "Show Me The Way" i najbardziej chyba oczekiwane przez wszystkich "Fallen Leaves". Moc! Zmieliło i zmiotło na początku a przecież przed nami jeszcze cztery koncerty.
W przerwie między muzycznymi doznaniami, jak co roku mamy okazję popatrzeć na wszystkich prezenterów Eski ROCK spod sceny. Ale też część nas - słuchaczy - ma swoje 5 minut na scenie. Jest czas by w imieniu wszystkich podziękować i wypowiedzieć kilka słów od serca (Magda, podziwiam Cię za Twą mowę, choć wiem, że wewnętrznie i tak lały Ci się łzy wzruszenia ;) ) oraz wręczyć prezenty. A jakie są te prezenty? Ano takie jak sami prowadzący. Gdyby nie oni to przecież połowa z nas posługiwałaby się nudnym językiem polskim, nie wprowadzając w rozmowy humoru, ironii, autoironii, tajemniczości, kultowych zwrotów i przysłów, które oby nam towarzyszyły na zawsze. Najpierw wchodzi tort - tematycznie gitarowy :) później wielki plakat ze zdjęciami - nie będę skromna ale kurcze - jest świetny! Następnie wręczamy księgę zapisaną naszymi wspomnieniami z rozmów telefonicznych przy okazji wygrywania płyt i innych prezentów. I dla nas słuchaczy był to najpiękniejszy widok: księga w rękach jednej osoby a wokół wszyscy, którzy chcą zobaczyć - na szczęście zrobiłam zdjęcie oczami :)) Aaa tradycyjnie w rękach ekipy ląduje pudło słodyczy. Ostatnim prezentem są koszulki, dla każdego inne ale schemat ten sam: teksty, obrazki, które charakteryzują daną osobę. Chyba się podobały :)
Przychodzi czas na Uniqplan - pierwszy zapowiedziany koncert. Ludzie bawią się świetnie - this is Freeland :) Pełna emocji i mega szczęśliwa, nie opieram się swej naturze obserwatora i wyruszam zwiedzać. Idąc słyszę rozmowy. Zaglądam do palarni - ktoś poznał się przy papierosie i gada o muzyce, ktoś podśpiewuje "This makes sense". Ludzie siedzą na schodach, jedzą pizzę, dzielą się nią jak opłatkiem. Popijają kompot z suszu ;) Co chwilę ktoś robi zdjęcia - innymi słowy - każdy robi coś, by zatrzymać na zawsze te piękne chwile. Zmierzam ku miejscu, gdzie są długie kolejki i można spotkać ciekawych ludzi. W części męskiej robiący sobie zdjęcia z fanami Czesław Mozil. Z nami nie chciał zdjęcia, ale chętnie się przytulił ;) Impreza trwa w najlepsze! Wchodzi kolejny zespół - Hurricane Dean. Świetny i dość długi koncert, prawie jak Editorsi ;) Niesamowity power! Suchy Pattyk - kto był ten wie - love! :) What Now? Waht Now! Zdaje się, że dobry koncert - z tego co było widać na telewizorku ;) Rozmowy, rozmowy, rozmowy, zdjęcia, podpisy, rysunki Yody, rozmowy i wszyscy czekają na ostatni koncert zespołu Myslovitz. Zaczyna się... ze sceny płyną pierwsze dźwięki. Słyszymy nowe kompozycje ale jest czas również na stare. I choćbym nie wiem jak uwielbiała nową płytę to te stare kawałki jednak mnie wychowały. Słysząc właśnie "Długość dźwięku samotności", "Kraków" i kończąca cały występ "Nienawiść" miałam dreszcze. Ludzie wokół bawili się świetnie. Genialnym momentem było wkroczenie ekipy Eski ROCK i wspólne śpiewanie. A "Być jak John Wayne" okazało się piosenką spełniającą (chyba) marzenia ;) Piekny koncert zakończył się grubo po północy. Czas się pożegnać i wrócić do Krakowa, by na godzinę 9 byc w stanie jakiejkolwiek funkcjonalności. Ze Stodoły zawsze ciężko wyjść, przecież trzeba pomachać osobom, które zobaczy sie ponownie dopiero za rok. Udaje się, przybijam pożegnalne żółwiki, ciepłe uściski potwierdzają magię tego wieczoru. Spadamy i dajemy odpocząć organizatorom. Na szczęście tylko na rok ;)
Ludzie radia - to do Was mówię - robicie kawał dobrej roboty, z roku na rok jest lepiej. I gdyby nie Wy to my przecież też nie ;) Tak trzymać!
p.s.: widok z pierwszego piętra na scenę jest fajny, dzięki!

środa, 30 października 2013

Editors - Kraków, 29.X.2013 r. (Elliott why)

No i co tu napisać po koncercie, który był nadzwyczajnie przepiękny? Ciężko jest w kilkunastu zdaniach wyrazić to, co działo się wczorajszego wieczoru z Editorsami. Ktoś powie: to tylko koncert, wyluzuj - już po! No nie da się, nie potrafię - próbowałam. Do początku zatem.

Moja przygoda z zespołem Editors zaczęła się mniej więcej 7 lat temu. Ula, która zapewne jeszcze wtedy nie wiedziała, że będzie połową "muzycznego taboretu" podsyłała mi piosenki. Wróć - ona mnie uczyła poznawać odpowiednią muzykę. Najczęściej jednak te polecajki Uli odsłuchane były raz i lądowały w folderze "na później". Przez te parę lat muzyka zespołu Editors przewijała się w postaci chyba największych hitów: Munich, Papillon, The Racing Rats i - co należy jednak wyraźnie podkreślić - zawsze wywoływała dobre skojarzenia :) Aż tu nagle dowiedziałam się, że do załogi zespołu dołączył Elliott Williams - człowiek Airship. Trochę nie rozumiałam dlaczego, skoro miał swój zespół, ze świetnym materiałem na pierwszej płycie i ponoć wiele piosenek na druga płytę. Why było częstym pytaniem. Ale dzięki temu przejściu udało mi się połączyć mojego idola ze świetną muzyką.

Ukazała się płyta. Zachwyciła w całości, być może dlatego, że nie znam dokładnie muzycznej przeszłości Editors i nie mam porównania. Piosenki dość szybko wbiły się w głowę - "A Ton of Love", "Sugar" oraz "Formaldehyde" wybrzmiewające z radia zrobiły swoją robotę. Cieszyłam się, że słychać w nich Elliotta. Spokojniejsze kawałki z "The Weight Of Your Love" słuchałam z płyty, która magicznie trafiła w moje ręce. Pojawiła się wiadomość o koncercie i automatyczna decyzja, że trzeba być, zwłaszcza, że prawie pod nosem. Hurra - wreszcie ktoś pamiętał o Krakowie! Idziemy więc do Łaźni Nowej na muzyczne oczyszczenie (wiadomo - idę dla Elliotta ;))

Sama Łaźnia Nowa okazała się być idealnym miejscem koncertowym, z dobrym nagłośnieniem, z przestrzenią, z miłymi ludźmi oraz z wyjściem na parking - a to szczególnie ważne - równie jak wc ;)
Równo z godziną 19 zaczął grać support. Balthazar - sceniczne cudo! Nie zastanawiając się długo, pobiegliśmy z ekipą "pod scenę". Jakie to było dobre. Od pierwszej piosenki, ze świetnymi wokalami, z idealnym współbrzmieniem, prawie chóralnym. Były skrzypce - była energia. Koncert w przyszłości? Może będzie - jeśli Kacper i Melchior dowiozą kadzidło i mirrę - bo złoto było na scenie :)

Przybliżyliśmy się ku scenie, koniecznie po lewej. Why? Gdyż z lewej urzęduje człowiek Airship. Tuż po 20 na scenie pojawili się panowie z Editors. Przywitani dużymi brawami, zaczęli od rewelacyjnego "Sugar". Na początku słabo słychać było wokal. Później już tylko idealnie. To co wyprawia Tom Smith na scenie jest nie do opisania. Gra ze samym sobą, siłuje się z mikrofonem, odpędza niewidzialne moce, wskakuje na pianino. Mimika twarzy Toma Smitha to dobry temat na jakieś wypracowanie. A same ruchy ciała i jego giętkość dodaje tylko teatralności występom - wszak byliśmy nomen omen w Teatrze. Kiedy wybuchają pierwsze dźwięki "A Ton Of Love" ludzie szaleją. Chwytliwe "desire", dochodzące z sali wprowadza Toma w uśmiech. Jednym z fajniejszych momentów był ten, w którym Elliott Williams poczuł zew przodowania scenicznego i wreszcie wyszedł z tego swojego lewego kącika na środek, przed samą publiczność i przy "The Racing Rats" zachęcał ludzi do zabawy. To było genialne! I naprawdę Elliott świetnie dopełnia piosenki Tomowi. Chórki w "Formaldehyde" - właściwie śpiewali wszyscy. Kolejnym pięknym momentem było akustyczne wykonanie "The Phone Book" - głos Toma powoli oplatał publiczność. Ciekawie wypadła tez wersja "Nothing" - w połowie akustyczna, w drugiej części z całym zespołem. I z wielką interakcją zgromadzonych. Warto jeszcze przywołać "Honesty" - po "The Phone Book" - podśpiewuję najczęściej. Całe te niespełna dwie godziny zakończyło energetyczne "Papillon".
Genialne, wyśmienite muzycznie dwie godziny obcowania z muzyką, która okazała się być mi bliższa niż przypuszczałam. Zespół chyba także bawił się dobrze, mimo zmęczenia koncertami prawie co dzień, na scenie nie było słabości. Panowie sypali piórkami jak pszenicą ;) rozdali też pałeczki i setlisty. Lepszego scenariusza chyba nie mogłam sobie ułożyć. I tu opowieść mogłaby się skończyć...

Ale kiedy jest się na świetnym koncercie, ze świetnymi ludźmi, którzy na dodatek mają trochę wolnego czasu po koncercie by wymienić się przeżyciami - każdy przecież tego wieczoru miał inne i skupiał wzrok gdzie indziej ;) - to takie okazji się nie marnuje. Przenosimy więc swe rozmarzone, ciut obolałe ciała na fotele do strefy pitnej w Łaźni. Wchodząc powiewa przywracający nas do rzeczywistości chłód z zewnątrz. O, super - można wyjść i zap... przewietrzyć się :) W środku atmosfera typowo pokoncertowa - piwo piją nawet Trzej Królowie. My jednak wychodzimy tajemniczymi schodkami na zewnątrz. Obserwujemy jak obsługa pakuje sprzęt muzyczny do wielkiej ciężarówy. Obok stoi równie tajemniczy czerwony autobus. Po drugiej stronie, za murem garstka osób która wytrwale czeka aż zespół do nich wyjdzie. "Oj chyba nie wyjdą" - pomyślało mi się. Ale grupka trzyma w ręku płyty, nie odchodzi na krok, wartuje. No i rzeczywiście po kilkunastu minutach do czerwonego autokaru zmierzają Ed i Russell. Robi się zamieszanie - głównie w mojej głowie - bo widzę jak ci dwaj wyżej wymienieni po prostu podchodzą do fanów. Zdaje sobie sprawę, że za chwilę przyjdzie Elliott. Schodzimy czym prędzej do muzyków. Rozbłyskają flesze, w użyciu markery. Wreszcie zupełnie nagle pojawia się człowiek Airship. Do podpisu mam tylko bilet (bo nigdy w życiu bym nie przypuszczała, że spotka nas "taka sytuacja"), drżącą ręką wysuwam go w stronę Elliotta, ten podpisuje a ja po cichutku, jednak coraz śmielej mówię: świetny koncert! dziękuję za muzykę Airship. Elliott się uśmiecha. Mina rzednie znacznie, kiedy chórkiem go pytamy: "Elliott why?" Jednoznaczna odpowiedź nie pada - pewnie sam biedak nie wie. Ale wlewa mi nadzieję mówiąc, że może nagra coś swojego. Wow! Jest otwarty na rozmowy, chętnie podpisuje rekwizyty to może...zdjęcie? Jasne!
Elliott odchodzi. Stoję wpatrzona to w niego, to w ziemię, przez głowę przelatują wszystkie znane piosenki Airship. Patrzę w bok - Tom! Wyraźnie zmęczony - wiadomo po świetnym koncercie. Ale równie chętny na autografy, zdjęcia i pytania. Cierpliwie łapie kontakt z każdą osobą a myślami pewnie już śpi w czerwonym autokarze ;) Kończą swoją pracę po pracy, autokar odjeżdża. My siadamy, spoglądamy ciut dziwnie na siebie z łaciną na języku i chyba jeszcze nie możemy w to uwierzyć.

To dość dziwne iść na koncert Editors, mając w myślach Airship. Nic nie poradzę. Wiem za to, że Tom Smith stał się mym nowym mistrzem. Całościowo. Wielki szacunek i tona miłości za krakowski koncert. Wróćcie tu.




p.s.: podniesiony kciuk - lubię to :)


sobota, 26 października 2013

Dobre bo L.Stadt. You Gotta Move.

Jest taka zasada, że im dłużej się na coś czeka, tym bardziej to coś smakuje. Tak, będzie o smaku dźwięków - zapachy już ktoś przerabiał ;) Wreszcie jest z nami najbardziej wyczekiwana na świecie EPka z coverami zespołu L.Stadt pt. "You Gotta Move". Czekanie na nią było niczym wysiadywanie najdźwięczniejszego jajka we wszechświecie. Zwłaszcza, że Panowie podali jakiś rok temu okrągłą, niezidentyfikowaną przystawkę. Kawałek "U.F.O." zawrócił w głowie każdemu, kto sobie na to pozwolił. Kiedy w miarę upływu czasu pojawiały się kolejne piosenki to wiedziałam, że ten hołd złożony muzyce z Teksasu, walka o wszelkie prawa do piosenek, przysłowiowy "casting" w domu syna Townes'a Van Zandt'a, w roli głównej z Łukaszem Lachem miał wielki sens. I cenię sobie muzyków za uparte dążenie w realizacji smacznego dania głównego.
Dobrze pamiętam moment, w którym pierwszy raz usłyszałam "Come Away Melinda". Potem odsłuchiwałam go jeszcze 5678 razy. I tak, jeśli ktoś do mnie dzwoni, mój telefon "mami" :)
Myślę sobie, że "You Gotta Move" jest do zjedzenia na raz. Teraz, za pięć i dziesięć lat. Razem z kołyszącym "Leather and Lace", uroczo trzeszczącym "Waiting 'round to Die" i mistrzowskim "Take Care", który na żywo zyskuje jeszcze bardziej.
Czekam z niecierpliwością na trasę koncertową promującą EPkę. Jestem w stanie polecić nawet teatr w Krakowie, w którym taki koncert brzmiałby idealnie ;) Aaa i czekam na wersję plakatową fenomenalnej okładki - moja ściana codziennie patrzy taki pustym wzrokiem.
Tradycyjnie - powodzenia!


niedziela, 13 października 2013

The Dumplings - znikąd na długo.

Ta nazwa nagle zaczęła pojawiać się wokół mnie. Był taki dzień, kiedy krzyczała do mnie z trzech różnych stron o muzyce. Nie było wyjścia - trzeba było posłuchać. The Dumplings - dwoje młodych, po prostu zdolnych ludzi ze Śląska. I nie wiem w jakim to wszystko idzie kierunku ale im starsza jestem, tym młodsi ludzie chwytają za gitary i szkolą swój głos. A może 16 i 17 lat - bo tyle mają Justyna i Kuba - to odpowiedni wiek? Pojęcia nie mam, ale podziwiam ich za umiejętność mądrego połączenia codzienności, obowiązków, problemów, przyjemności w tworzeniu tej kolejnej dobrej wyspy w oceanie muzyki, do której zapewne lada chwila zaczną przypływać tratwy, łódki, statki... ;)
Nie będę ich póki co porównywać do znanych mi innych artystów, choć takie skojarzenia pojawiły się od razu. Teraz jest czas na ich muzykę. Na zajadanie się nią. Do zobaczenia na wyspie!


sobota, 5 października 2013

Pozytywnego coś, pozytywnego... Lorein!

Lorein, Lorein, Lorein.... Już jakiś czas temu miałam pisać o tych młodych, zdolnych ludziach. A co :) A koniec końców nie pisałam, bo: na jeden koncert nie dotarłam (mimo, iż był w Krakowie, ale ciii ;) ) a drugi dziwnymi czarami marami się niestety nie odbył. Ale...
Zapoznajcie się z piosenkami tych panów. Zespół ma na koncie płytę "Monokolor", która ukazała się w 2012 roku. Można tam odnaleźć smakowite kąski w postaci przebojowych piosenek: "Krótkowzroczność", "Świat Rzeczy". Można zwariować na punkcie "Bosych Cieni" :)
Ale Lorein ani myśli poprzestać. Nie ma lekko - nie leniuchują. I serwują nam coraz to smaczniejsze dania. Kilka dni temu można było usłyszeć w Radiu Eska ROCK nowy kawałek pt.: "Pozytywny". To efekt współpracy z innymi młodymi zdolnymi z Young Stadium Club (na nich też przyjdzie tu pora).
Takie piosenki jak "Pozytywny" to uderzenia prosto w serce. Melodyjna napędzajka, przywołująca najmilsze wspomnienia (choć jest w niej pewien niepokój) a do tego rewelacyjny, prosty ale jeden z mądrzejszych tekstów piosenek w języku polskim jaki ostatnio słyszałam. Oj wzięło mnie, zmiażdżyło i zmiotło :) Utwór z kategorii "zostaję z tobą na zawsze"! Polecam pozytywną piosenkę od pozytywnych ludzi, czekając na więcej. Aaa... no i spróbujcie się nie uśmiechnąć ;)

poniedziałek, 23 września 2013

The Boxer Rebellion - Warszawa, 22.IX.2013 r. - Hydrozagadka.

Jedzie sobie Kraków do Warszawy na koncert i nagle wraz z mijającymi kilometrami, które sprzyjają przecież rozmyślaniom, zdaje sobie sprawę, że z członkami zespołu spotyka się częściej niż z niektórymi ze swej rodziny. A to ci dopiero...;)

Mowa o koncercie zespołu The Boxer Rebellion w ramach edycji "Eska ROCK live" - wiadomo, Kraków przyjeżdża do Warszawy TYLKO dla wielkich gwiazd ;)
Wybija godzina 18:30. Zjawiamy się przed Hydrozagadką (swoją drogą....całkiem miłe miejsce). Parkujemy pod klubem(!), miejsce na nas po prostu czeka. Jest jeszcze trochę czasu więc idziemy na spacer... ale.. zaraz, zaraz...ktoś stoi pod drzwiami. Ktoś z telefonem w ręku. Tak, to Todd, gitarzysta - główny dostawca zdjęć z trasy koncertowej. A obok niego "Bono" jak malowany! Panowie po prostu rozluźniają się przed koncertem. Drzwi do miejsca koncertowej zbrodni uchylają się po 19. Ciężko jednak zmusić się do godzinnego oczekiwania na support więc umilamy sobie minuty "świeżym", warszawskim powietrzem i ciekawymi historiami.
W końcu wchodzimy. Atmosfera w środku jest idealna - leniwy, niedzielny, spokojny wieczór. Z brzdękiem butelek, z rozmowami w tle. Miejsca dla publiczności jest niewiele ale czy komuś to przeszkadza? Od czasu do czasu ktoś znajomy mignie w tłumie. Rozpoczyna grać support - Christof. Miły, grzeczny zespół grający alternatywnego folka za pomocą gitary, kontrabasu i wiolonczeli. Swoim występem wzbudzili dość spore zainteresowanie. Wcale się nie dziwię - głos wokalisty, przyjemny, ciepły, jesienny - niektórzy powiedzieliby, że sanatoryjny. Głos w połączeniu z instrumentami okazał się sukcesem. Choć tak naprawdę czekałam na inny rozgrzewacz przed daniem głównym... ech ;)
Godzina 21 przybliżyła się do nas tak szybkimi krokami jak publiczność pod scenę. Nagle zrobiło się tłoczniej, żwawiej. Czułam, że wszyscy ci ludzie są o odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu, zebrała się śmietanka fanów. Koncert rozpoczyna utwór pt. "Step out of the car" z płyty "The Cold Still". "Semi-automatyczna" energia wybucha, przechodząc na krążek "Union". Piosenki z płyt przeplatają się. W końcu słyszymy najnowsze dźwięki w piosence "Take Me Back". Z płyty "Promises" tego wieczoru zespół zagrał jeszcze "Fragile", które mimo, iż na płycie niektórych nie zachwyca - na żywo robi wielkie wrażenie. Jest czas na spokojniejsze chwile z "New York", które z pełnią instrumentów brzmi magicznie. "You Belong To Me" - coś pięknego! Stoję zasłuchana a w środku, sama ze sobą toczę dyskusję: czy wolę The Boxer Rebellion w spokojnym wykonaniu czy też w takim, w jakim się zakochałam - w pełni perkusyjnym jak w kawałku "Flashing Red Lights Means Go". Celowo sobie nie odpowiadam :) Wybuchają z ogromną siłą "Diamenty", zasypując fanów po uszy. Przez tłum głów widzę wokalistę - Nathana - jak podskakuje, jak mimo wymagającego od niego kawałka robi to co zawsze - uśmiecha się. Myślę sobie - bawi się świetnie! Spoglądam na Adama - jego gitara basowa z emocji i energii prawie dotyka Hydrozagadkowego sufitu. I tylko żal, że nie widzę mojego mistrza perkusji - Piers - grałam z Tobą na niewidzialnych talerzach, musisz o tym wiedzieć :)
Piękniejsze momenty to utwór "Always" - w końcu jedyna piosenka z jak najbardziej odpowiednią dedykacją :) Na sali szał, głowy się kiwają - wszyscy założyliśmy niewidzialne skrzydełka!
Piękniejsze momenty ze starszych płyt to piosenki: "The Runner", "Spitting Fire", "Both Sides Are Even" i kończące koncert w przepięknej wersji "The Gospel of Goro Adachi".
Koniec zawsze zaskakuje, prawda? Zwłaszcza gdy w myślach przekopujesz tytuły i orientujesz się, że nie było "Promises" (właściwie na żadnej setliście z najnowszych tras koncertowych nie widnieje ten tytuł). Zabrakło "Low". Niejednej muzycznej duszy zabrakło również "Misplaced" jak i wspomnianego wcześniej "Flashing Red Lights Mens Go". Mnie osobiście brak tego ostatniego wspaniale wynagrodził utwór "No Harm".
Po koncercie podpisy płyt i miłe spotkanie z panami, którzy nie wiedzieć czemu życzyli mi happy birthday! Ha! Wielkie dzięki dla ludzi, którzy sprawili, że ten koncert się odbył. Wiele dla mnie znaczył.

To Było Rewelacyjnych siedemnaście uderzeń boksera, które przyjęłam na klatę. Na lewą klatę :)




sobota, 14 września 2013

The Ramona Flowers - "Brighter" okrzykiem jesieni! Totalna zaraza.

Jeśli dawno nie dopadła Was jakaś piosenka prześladowcza, polecam posłuchać "Brighter". Dźwięki od brytyjskiego zespołu The Ramona Flowers z Bristolu. To taki band, który bardzo sprytnie wplata elementy elektroniki do utworów, dzięki czemu niesamowicie wkręca się w głowę. Nie traci też uroku w wykonaniu live - do podglądnięcia tutaj :)

Zespół jest młody, świeży więc właściwie możemy spodziewać się wszystkiego. Głos wokalisty (Steve Bird) przez The Guardian został porównany do głosu Bono, momentami również do Thoma Yorke'a. To wszystko jest na tyle ciekawe, że postanowiłam zapoznać się bardziej z The Ramona Flowers. Moją uwagę zwrócił również utwór "Lust and Lies". Reszta w trakcie przyswajania, ale raczej tak mocnego kopa jak "Brighter" już nie otrzymam.

Posłuchajcie okrzyku jesieni 2013 roku! A jeśli chcielibyście poznać więcej piosenek w podobnym klimacie, włączajcie radio EskaROCK w poniedziałki między 21-23 i chłońcie!
Aaa i... 2:58 to o połowę za mało dla tego kawałka ;)

niedziela, 8 września 2013

Rykarda Parasol - prosto z otwARTej sceny.


Pani Rykarda Parasol jest dla mnie tajemnicą. Począwszy od imienia, przez nazwisko, skończywszy na muzyce jaką nam serwuje. Po raz pierwszy usłyszałam o tej pani przy okazji piosenek od Heart & Soul, pewnego poniedziałkowego wieczoru - rzecz jasna ;) Ruszyła maszyna... Jej przeszywający głos już ze mną został. Z wielką przyjemnością słuchałam kolejnych utworów, w duecie m.in. z Łukaszem Lachem. Więcej nie wiem - przyznaję się. Tyle, że wcale mi to nie przeszkadza. Muzyka wystarcza i uzupełnia braki. A wrzesień potrafi zaskoczyć takim muzycznym cudem, deserem - czymkolwiek od czego robi się człowiekowi dobrze - z pomocą Meli Koteluk, Misi Furtak oraz Oli Chludek, pani Rykarda zaśpiewała w Radiu Łódź "The Cloak of Comedy". Polecam zapoznać się również z resztą nagrań z cyklu "otwARTa scena Live". Są genialne - bez wyjątku!


                           

wtorek, 27 sierpnia 2013

Young Stadium Club - przedłużenie lata!

Lato wprawdzie trwa, ale zimno oblatuje nas częściej niż się tego spodziewamy ;) Jaki jest sposób na rozgrzanie swego ciała poprzez swobodne ruchy, nikomu nie wiadome, wykonywane w zaciszu własnego domu lub podczas jazdy na rowerze? Polecam zapoznać się z twórczością Young Stadium Club. Muzyka jaką tworzą dwaj panowie z Łodzi - Dominic i Maciek rozgrzeje Was konkretnie. A ciepła z niej bijącego wystarczy aż do pierwszych opadów śniegu. A propos śniegu... Od Young Stadium Club znamy już dwa smakowite kawałki: "Waiting For The Light" oraz świeży, dzisiejszy, jeszcze ciepły "We All Got The Word To Say". Posłuchajcie go, pośpiewajcie, pobawcie się kolorami - z nimi warto!

p.s. dzielmy się dobrą muzyką!


środa, 21 sierpnia 2013

Wolf Alice!

Kilka miesięcy temu prześladowała mnie pewna piosenka, napotkana w internetach. Piosenka "White Leather" od pani Ellie Roswell z formacji Wolf Alice.




Wolf Alice to czteroosobowa ekipa z północnego Londynu grająca indie, alternative i folk rock. Przygodę z muzyką rozpoczęli w 2010 roku. Swą debiutancką EPkę pt. "Leaving You" wydali w 2012. Na koncie mają już trase koncertową z grupą Peace. W październiku tego roku ma ukazać się kolejna EPka. A oto kolejna prześladowcza piosenka, wydaje mi się, że o Wolf Alice będzie jeszcze głośno.

piątek, 16 sierpnia 2013

Tycho - niezobowiązujące brzmienia wciągające.

Ostatnie dni bardzo skutecznie umila mi muzyka od Tycho. Kolejny artysta, dokładniej Scott Hansen, poznany przez serwis youtube, całkiem przypadkiem przez jedno kliknięcie, tylko dlatego, że zaciekawiła mnie nazwa oraz miniatura teledysku. Pan Tycho pochodzi z San Francisco. Swoją muzykę określa jako ambient i psychedelic. Całkiem trafnie jak się okazuje. W swych inspiracjach wymienia takie zespoły jak My Bloody Valentine czy Tame Impala. Jeśli macie ochotę na niezobowiązujące dźwięki i utwory bez słów to włączcie na 51 minut magiczny przycisk do (jeszcze) letniego relaksu.


poniedziałek, 12 sierpnia 2013

2Cresky Feat. Lach - "Happy" - miazga!

To miał być post o Coke Live Music Festival, który w końcu dane mi było przeżyć. Ale nie, to nie na moje siły. Podsumowując: było bardzo dobrze i prawie nie padało! ;) Każda gwiazda mówi sama za siebie. Energia, magia i moc!

A dziś coś z mrocznego klimatu, z krainy kresek. Wzięło od razu. Przeniosło w inny wymiar. Zmieliło i zmiotło. Coraz bardziej podoba mi się twórczość 2Cresky, zwłaszcza z takim, że tak napiszę feat'em ;)
Jestem ciekawa co czujecie słuchając tego utworu? Dla mnie jest ciut zagadkowy. Nadstawcie uszu!


poniedziałek, 22 lipca 2013

Lucy Rose - muzyczna herbaciarka.

Lucy Rose to zaledwie 24 letnia piosenkarka z Wielkiej Brytanii. Swoją przygodę z muzyką rozpoczęła grając na perkusji w szkolnej orkiestrze. Samodzielnie zaczęła tworzyć po bliższym spotkaniu z własnym pianinem. W jej ręce wpadła także gitara, zakupiona pewnego dnia w sklepie muzycznym, umiejscowionym na trasie z jej domu do szkoły. Mając 18 lat przeprowadziła się z rodzinnego Frimley do Londynu i tam jej muzyczne koło ruszyło szybciej. Na swoim koncie ma współpracę z wokalistą Bombay Bicycle Club. Jej głos możemy usłyszeć na albumie "Flaws" oraz "A Different Kind of Fix" tejże grupy. Prywatnie wielka fanka "angielskiej herbatki". Fanka do tego stopnia, iż stworzyła własną mieszankę herbaty o nazwie "Builder Grey", którą można zakupić jako dodatek do płyty. A propos, w 2012 roku ukazał się jej debiutancki album "Like I Used To". Koncertowała wielokrotnie w Wielkiej Brytanii, w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie ze wspomnianym wcześniej bandem Bombay Bicycle Club, jak i z Noah And The Whale. Lucy Rose nie zabrakło też na największych Festiwalach.

Po przesłuchaniu płyty, najbardziej spodobał mi się utwór "Lines". Bardzo możliwe, że przez mieszankę rytmów, która powoduje lekkie bujanie i sprawnie przechodzi w mocniejsze kiwanie głową. Posłuchajcie.




sobota, 20 lipca 2013

Prywata z The Boxer Rebellion.

Wyobraźcie sobie taki stan: jednocześnie jesteście wkurzeni do granic i zajebiście szczęśliwi. Niemożliwe? W Warszawie wszystko jest możliwe :) Od tej pory to miasto będzie kojarzyć mi się ze słowami: spisek, tajemnica, sarny, roleta oraz favourite Bono!

Kiedy ma się totalnego "świra" na jakimś punkcie to najważniejsze, by nie kryć się z nim (oczywiście w granicach rozsądku) przed najbliższymi. Kiedy już najbliżsi wiedzą o "świrze", wtedy jest im łatwiej zrealizować Twoje marzenia. Potwierdzone! Łatwiej, nawet jeśli burzy to porządek codzienności, wiąże się z 350 km wycieczką w środek Polski. Tak też się stało ze mną. Mam świra? Mam! Mam najbliższych? Mam. Wiedzą o świrze? Wiedzą! Są zwariowani? Są! I to na tyle, że potrafili uknuć, prawdopodobnie, spisek swego życia, który spokojnie mogą wpisać w rubrykę swego cv, przy pozycji "doświadczenie"!
Tego, jakim cudem znalazłam się w Warszawie nie będę opisywać, gdyż dalej jestem zła na siebie, że się nie zorientowałam ;) W każdym bądź razie, to najsłodsze kłamstwo miało bardzo krótkie nogi. Właściwie za każdym razem, kiedy po latach (czasy podstawówki) odwiedzaliśmy Warszawę to męczyłam Spiskowca nr 1. o to, byśmy podjechali pod bogatą w nazwie ulicę z numerem 10 ;) Raz w 2011 - nic, drugi w 2012 - tym bardziej. Z racji, iż 2013 rok należy traktować jako dar od niebios po niespełnionym końcu świata, stwierdziłam - tym razem nie przepuszczę. Więc umowa była - przejedziemy się i zrobimy rzut okiem. Okeeej, jedziemy - rozpoznaję tereny ze zdjęć... jedziemy dalej, wszystko na swym miejscu, wejście, stoi sobie Wielki B. (Spiskowiec nr 2.) ... What?? Stoi sobie Magda (Spiskowiec nr 3.)... Co Wy do cholery tu robicie, a może co ja tam robię i czemu czekacie aż wysiądę z samochodu i zobaczycie najgłupszą minę zdziwienia na świecie na żywo? Ja Was wszystkich uduszę! Ale okej...resztkami przyzwoitości witam się ze spiskowcami, a przysłowiowy nóż (tylko że topór) otwiera mi się w kieszeni ;) Kieszenie mam dwie. Spiskowców mam trzech - myślę - kogoś muszę oszczędzić? ;)
Okej, wiem co się święci - zaraz pójdziemy na górę i poznam jeden z moich ukochanych zespołów - The Boxer Rebellion! Zobaczę, dotknę, porozmawiam. Jak się również okazało zatańczę "indiański taniec" i wysłucham uroczego happy birthday! To niesamowite i cały czas jakoś nie mogę pojąć, że muzycy są po prostu ludźmi i mimo nieco innego języka, mają te same odruchy. Są jakieś wyznaczniki działań, których jako istoty ludzkie się trzymamy i dzięki temu bardzo miło rozmawiamy ze sobą. Jakie to przyjemne, jak jest miło. JAK TAM JEST FAJNIE! Jest chwila przerwy, by zespół przygotował się do występu w studiu. My w tym czasie poznajemy sławne korytarze. Zaglądamy przez wszystkie możliwe szklane drzwi, czytając napisy, które są nie do zaakceptowania ;) A między nami tylko wte i wewte przechodzi Jankes, dziwnie się przyglądając.
Nadchodzi czas naszego zalogowania się w "kądziku" studyjnym. Pierwsze wejście do studia jest dla mnie wielkim przeżyciem, niech no sobie tylko pomyślę...ilu moich muzycznych guru stało w miejscu, w którym teraz się przechadzam? Mmm! Wszystko jest dla mnie mniej więcej takie jak z wyobrażeń oraz ze zdjęć. Jest wiele kabli, rzeczywiście są plakaty, wisi panda ;) i są również rolety. Trwa lista NRD. Wita nas Dobroć, jest wszystko ogarniający Pegaz. Jest Dubelek. Jest jak w domu, tylko, że w radiu ;) W końcu nadchodzi czas występu zespołu, hura! Momentalnie przenoszę się w bliżej nieokreślone miejsce, niekoniecznie na naszej planecie. Troszkę się wyłączam słysząc boski głos Nathana. Żałuję tylko, że Piers - perkusista, nie ma pełnego sprzętu. Przecież to głównie przez jego bity kocham ich muzykę i nic na to nie poradzę. Ale od czego jest koncert we wrześniu.


 Mimo, iż w studiu jest atmosfera skupienia, każdy wie, że ma klaskać. Oprócz tych, którzy tego wieczoru są operatorami sprzętów rejestrujących w ilości 4. Podczas "Diamonds" uśmiech nie schodzi nam z twarzy. Odwzajemnia go również wokalista! Kończą, udało się i to jak. Padamy z zachwytu. Krótka przerwa przed godz. 21, a później prawdziwa uczta czyli spełnienie marzeń Anny T. Słuchać Poduszkowca ze swych kuchennych czterech kątów to już wielka przyjemność, ale bycie tam podczas... :) Jak zwykle niewiele pamiętam, bo nie włączyłam nagrywania, gdyż nikt mi nie powiedział!, że będę tam gdzie jestem, grr! The Boxer Rebellion wciąż są w studiu. Są wyluzowani i gotowi do humorystycznych rozmów oraz do przekazania nam porcji wyśmienitej muzyki. Słyszymy idealne "New York", "Always", "If You Run". Wymiana uśmiechów między nami i Nathanem trwa w najlepsze - jest uroczy! No i kończą się występy. Jak ten czas w Warszawie szybko płynie. Żegnamy się z zespołem, robimy pamiątkowe zdjęcia ( dobrze, że inni mają lepsze zegarki ;) ) i zachowujemy wszystko w pamięci.


Właściwie w tej chwili powinniśmy udać się "z domu" do domu, ale przecież skoro Aga robi plejkę, czyli obowiązek Kustosza dopilnowany a w studiu gra prawdziwa muzyka i Prowadzący nas zatrzymuje, to wcale nie my jesteśmy winni tego zmieszania ;) Ech... powiem Wam coś, warto mieć marzenia i prozaicznie...doczekać ich spełnienia! Dzięki Wam dobrzy ludzie, nadający na odpowiednich falach! Co ja bym bez Was... To moje ulubione 27 urodziny :))

Powrót "z pełnymi rękami" do Krakowa nawet w nocy jest przyjemny. Damska część może się wygadać, dzięki czemu męska nie zasypia! Najczęściej powtarzające się zdanie na trasie: "To był hit". Przeżyłam to mocno, przeżywam dalej i przeżywać będę. Jakem Anna T.

p.s. i cieszę się ogromnie z magii muzyki, bo skoro męska część Toporka się jara to znaczy, że magia działa :)



środa, 10 lipca 2013

St. Harbour - kolejne electrocudo!

Electrozajawka trwa, w najlepsze! Dzień pełen niespodzianek, dobrych, muzycznych odkryć. A pośród nich właśnie band o nazwie St. Harbour. Kolejne nasze dobro polskie, z Poznania. Dwóch panów: Marcin Śliwa i Szymon Płachciński. Zdolni za pięciu ;) Po przesłuchaniu trzech piosenek czuję lato w pełni. Przychodzi bardziej z każdym dźwiękiem. Letni powiew świeżości. Czekam na więcej i na zasłużony rozgłos! Ciekawych - a jest czego, i chętnych zapraszam do posłuchania tych zdolnych ludzi na ich soundcloud    :)


sobota, 6 lipca 2013

Queen - po roku, koncert wciąż trwa.

Na samym początku mojego blogowania, bodajże w trzecim poście pisałam o koncercie grupy Mona z okazji Rock in Wrocław Festival. Ucięłam jednak niemiłosiernie wspomnienia po wpisie: przed nami koncert grupy Queen. I tak to zostawiłam... Teraz mija rok od tamtej soboty a we mnie wszystko ciągle żywe. To ta magia!
Niełatwo jest pisać o grupie, która była już sławna i dawała najlepsze koncerty, kiedy miałam zaledwie 5 dni. Nigdy też nie pomyślałabym, że będę mogła przeżyć choć mały smak tego co działo się na koncertach w latach '80. A wszystko dzięki trasie koncertowej grupy Queen, gościnnie z wokalem Adama Lamberta.
W moim domu rodzinnym, choć niewiele mówiło się o światowej muzyce, gdy radio grało "I want to break free", wiedziałam, że trzeba zrobić najgłośniej jak się da bo Mama uwielbia Freddiego ;) Jeśli tylko zatem była taka możliwość, niczym zaprogramowana z wielką radością kręciłam gałką w prawo, dumna z rozpoznanych dźwięków. Kiedy w lipcu tamtego roku oznajmiłam, no dobra - pochwaliłam się tym, że jadę zobaczyć i usłyszeć kawałek historii muzyki, na rodzinie nie zrobiło to wrażenia. Dlaczego? Ano dla Freddiego - "przecież jego już nie ma, to nie to samo, nikt mu nie dorówna..." Ok. Sama przyznaję, oglądając w internecie występy z Lambertem, coś mi nie grało - może ta cała otoczka, która jest wokół niego stworzona? Postanowiłam, że więcej nie oglądam, a opinię wydam po koncercie. I ten koncert jak żaden inny nauczył mnie tego, by nie przekreślać muzyki, chęci jej wskrzeszenia po tylu latach, chęci, niesamowitej chęci podzielenia się nią!

W momencie gdy skończył grać mój ulubiony zespół na Festiwalu, nasza czteroosobowa grupa przesunęła się ku końcowi płyty, zupełnie nieświadoma co ją czeka. Przez głowę mi nie przeszło, że to co za chwilę usłyszę, wzbudzi we mnie takie emocje. Właściwie to był koncert emocji, na zmianę ze łzami, zamkniętymi oczami i przyjemnym bujaniem, w ciemnościach stadionu we Wrocławiu. Lecz nim pojawiły się największe emocje tamtej soboty, tłum zręcznie wybił rytm "We Will Rock You", całkiem się rozkręcając. Nie pamiętam dokładnie kolejności utworów, ale kiedy wybrzmiało "Under Pressure", cały stadion buchnął gromkimi okrzykami i piskami! Później już tylko każdy się kiwał i radośnie podskakiwał, w miarę swoich możliwości.
Przy "Who Wants To Live Forever" nastąpił pierwszy szok i podziw dla głosu Adama Lamberta. Wielkie wzruszenie - piękna chwila. Rozbrzmiewa "Kind Of Magic" oraz wspaniale kołyszące "These Are The Days Of Our Lives". To, co wydarzyło się z okazji "Love of my life" ciężko opisać. Myślę, że najlepiej odda to ten fragment:


Od siebie dodam tylko to, że już samo przywitanie Briana May'a po polsku i niesamowita rozmowa z publicznością była bardzo wzruszająca. Wspólne odśpiewanie pierwszych wersów, publiczność dała z siebie wszystko, o czym może świadczyć znaczący ruch głową Briana w podzięce. Co stało się później? Uśmiech na naszych twarzach zostawił sam Freddie, "pojawiając się" na scenie. I tak sobie razem śpiewaliśmy. To był zenit. Zenit wszystkiego, tłum nie mógł się uspokoić, zdawało się, że ktoś nam wszystkim nastawił ręce do klaskania na program 5-minutowy, z mocnym wirowaniem ;) Potem było już tylko piękniej z "I want to break free", świetnym "Radio Ga Ga", "Somebody To Love". A na deser "The Show Must Go On" i "Bohemian Rhapsody".

Coś niesamowitego. Około dwóch godzin historycznego grania kawałków, które były takie odległe, że niedostępne a nagle podane na dłoni. Co mogę dodać - niestety muszę - niech żałują ci, którzy przekreślili na wstępie ten koncert, którzy podśmiewali się z Adama Lamberta. Ten za każdą wyśpiewaną tego wieczoru piosenkę był niezmiernie wdzięczny i widać, że był to dla niego zaszczyt. A może niektózy sądzili, że "starsi panowie" nie podołają, że coś z nich zwiało? Nic z tych rzeczy! Była siła, moc, był duch tamtych lat. Dało się go odczuć oraz zobaczyć :)


poniedziałek, 1 lipca 2013

Dawid Podsiadło, czyli historia o tym, jak spotkały się dwa koty.

"Stoi samotna pompa, w ulicy Chryzopompa..." - tak śpiewa Grzegorz Turnau. Stoi w Krakowie, tyle że nie samotna. Jest letni, dość chłodny niedzielny wieczór. W powietrzu unosi się zapach resztek jaśminu. Planty świecą pustkami. A w towarzystwie ciut pochmurnego nieba i szumiących drzew, mając za sąsiada Teatr Juliusza Słowackiego, swój koncert rozpoczyna Dawid Podsiadło. Większość publiczności siedzi grzecznie na stołeczkach niczym na przedstawieniu. Właściwie na kilkanaście minut przed koncertem miejsca nie ma zbyt wiele. Jednak ostatnią deską ratunku dla 6 osób okazuje się krawężnik tuż pod sceną. Bomba!

Na scenę wchodzi zespół, po chwili wbiega sam on, król słowa, mistrz dowcipu i bóg głosu - Dawid. Koncert rozpoczyna piosenka pt. "Jump". Pierwsze dźwięki pozwalają nam zrozumieć, że dalej będzie już tylko piękniej... o ile nic muzyków nie zaskoczy ;) Kończy się pierwszy utwór, Dawid wita się z nami po swojemu, po cudownemu swojemu. Wystarczą dwa słowa by nawiązać kontakt. Jak się jednak okazuje, by go utrzymać potrzeba 4 minut uroczej "gadaniny", jaką na zawołanie posiada ten pan. Gdy wybrzmiewa początek "Trójkątów i Kwadratów", perkusiście coś nie gra, dosłownie. Jest zatem czas, by opowiedzieć o życiu, bo Dawidowi, jak sam przyznaje, wychodzi to dobrze. Problemy technicznie zostają rozwiązane raz dwa i z uśmiechem na twarzy pozostałym po scenicznych żartach znów możemy cieszyć się świetnym głosem oraz wąchać dźwięki instrumentów.


Przychodzi kolej na "Vitane". Dawid postanawia nam wyjaśnić o co tak naprawdę chodzi w tym tytule, bo takie słowo nawet nie istnieje. Do tego jest grupka osób, które zainteresował ten tytuł. I tak dowiadujemy się, iż w pierwotnej wersji piosenki wszystkie zwrotki zaczynały się od zwrotu: "Every now and then I wonder..." Szukając więc pomysły na tytuł, Dawid zebrał w całość pierwsze litery każdego z wyrazu i tak powstało Enatiw. Ok, ale co dalej? Ani to brzmi, ani nic nie znaczy. Jak się okazuje, czasem wystarczy spojrzeć na słowo z ciut innej perspektywy, zboczyć trochę w lewo, sprawić by brzmiało - zangielszczyć i powstaje urocze słowo "Vitaine". Samo słowo to coś, ale piosenka dopiero oddaje ten cały zabieg słów.

Po piosence "z własnego słownika" jest czas na "!H.a.p.p.y!". Wokal wisi nade mną, światło ze sceny bije po oczach, zasłaniając twarz Dawida, ale bujna czupryna nakreśla kształt. Pozdrowienia dla szamponu :)
Przy "No" większość z nas już się solidnie kołysze. Toż to najbardziej "Strokes'owa" piosenka - wypadałoby zatańczyć. Do tego namawiał sam Dawid. My, ludzie z krawężnika koncertowego bardzo chętnie, ale...te krzesełka, ta siedząca na stołkach drętwość - no nie da się, bo zasłaniać to grzech.
Słuchając bardzo akustycznie osobistego "Bridge", niczym nie zwodzeni przechodzimy śmiało w piękne "And I". To od początku był najmocniejszy punkt płyty Comfort and Happiness. Słuchając żywych kawałków wybieram dwóch innych faworytów, ale o tym za chwilkę.
Mamy okazję usłyszeć także utwór "Tea", który jest, a tak naprawdę go nie ma, gdyż nie wchodzi w skład tej już platynowej płyty. Słuchałam go pierwszy raz i od razu poczułam smak drugiego albumu. Smaczny a może nawet smaczniejszy? "I'm searching" wprawia mnie w lekki stan rozkojarzenia koncertowego. Jest tak jak w tekście: "Close your eyes and dream...that you are free".

Przychodzi czas na moją drugą ulubioną piosenkę z płyty. "Elephant" wpędza mnie w trans. Patrzę na Dawida. Kurczę, ten facet oddaje całego siebie na scenie nam. Jest szczery do granic. Nie zostawia nic dla siebie, podaje na tacy najlepiej przyprawione dźwięki i pozwala zabrać - że też nie wzięłam żadnego większego pojemniczka niż moja głowa! ;) I to jest szczyt koncertu. Mistrzostwo! Nie mija pięć minut a na muzyczne podium zaprasza mistrz numer 2. "No Part II" - odpływam. Oczy zalewa powódź, czasem tylko spojrzę na Dawida i zobaczę Jima Morrisona. Mmm.... Uczta.
"No Part II" weszło w skład uroczego bisu, podobnie jak "Trójkąty i Kwadraty" w akustycznej wersji, już na pożegnanie. Niestety gwiazdy nie formowały tego wieczoru figur geometrycznych, choć sam Dawid uparcie ich szukał, wpatrując się w niebo. Mimo to, był to świetny, imieninowy wieczór z cyklu 2w1: prócz potężnej dawki dobrego brzmienia również działka humoru połączonego z dystansem, takim jaki nie zdarza się często :)





Koniec...koncertu. Czas na miłe spotkanie po koncercie. Dawid dzielnie staje w kąciku i rozdaje podpisy. Z każdym zamienia słowo. Takie zwyczajne, ciepłe. Jest nawet "ściskańsko" :) no i zdjęcia. Spokojnie stajemy na końcu kolejki. Szczęściarzami zwą się ci, którzy trzymają w ręku płytę, gotową i czekając na złożenie podpisu - dziękuję Magda! Podchodzimy do Dawida, trzymam w ręku swą płytę ale najpierw składam dzięki za "Elephant" i "No Part II". Podpis jest? Jest! Zdjęcie jest? Jest! Kot jest....? :)




Dzięki za kota. Do zobaczenia w październiku!




środa, 26 czerwca 2013

Airship - Editors

Dzisiejszy deszcz pomógł mi sobie przypomnieć jak dobra muzyka kryje się pod szyldem Airship. Kryje się dalej, mimo iż kapela zasnęła snem takim przymusowym, jaki ma miejsce na wyjazdach podczas ciszy nocnej o godz. 22, teoretycznie ;) Dzisiaj również miałam okazję zamienić parę zdań na temat tego, czy muzyczna podróż między zespołami w przypadku Elliotta Williamsa z Airship do Editors to awans czy raczej zmarnowanie szansy na coś, co mogło stać się duże, mocne, dobre?! Z jednej strony nie dziwię się wokaliście Airship, bo możliwość grania w grupie Editors to zapewne wielka frajda - co widać na koncertach - panowie dobrze się rozumieją, po prostu wychodzi im to muzykowanie. I to była moja strona. Drugą zaś stronę zajęła damska część musictaboret, która słusznie zauważyła: co jeśli Airship miało stać się bardziej sławne, przecież dobrze im szło, nagrywali drugą płytę... Tego pewnie się nie dowiemy. Chyba, że Editors pójdą spać, czego uczestniczka rozmowy 'z drugiej strony' przecież by nie zniosła ;) A ja się pytam: gdzie jest trzecia strona? Na trzeciej stronie znajdziecie te wszystkie dobre kawałki, które Airship nie zabrało ze sobą do łóżka. This is hell!



poniedziałek, 17 czerwca 2013

Atlas Like - odkrycie poniedziałkowe!

Jak głosi stare polskie przysłowie: najważniejsze zaś dobrze rozpocząć tydzień! :) Tak właśnie się stało, gdy przypadkowo posłuchałam bandu Atlas Like i kawałka "Make It Crystal". Porwał mnie od razu bo przeżywam fazę wszechogarniającej muzyki spod szyldu synth i electro, sama się sobie dziwiąc. Ale zawsze wygrywa to, że coś jest dobre! Najpierw posłuchałam, później poszukałam informacji w internecie i co się okazuje? Ano to, że panowie są nasi, z Wrocławia. W styczniu tego roku wydali EP'kę z czterema mocno przebojowymi kawałkami. Od razu napisałam więc do nich krótką wiadomość, że jestem pod wrażeniem ich muzyki. Odpowiedź nadeszła błyskawicznie i to jeszcze z miłą wiadomością, że w Krakowie panowie planują koncert! Nic, tylko czekać.


sobota, 15 czerwca 2013

Fismoll - najcieplejszy gitarowy dźwięk!

Niełatwo jest posiąść jakąś umiejętność. Wielokrotnie wymaga to od nas niekończących się poświęceń oraz nadprzyrodzonych pokładów cierpliwości. Jednak jeśli będąc małym brzdącem za zabawkę wybierzemy sobie np. gitarę to mamy szansę w jakimś stopniu dorównać Fismollowi ;) Fismoll... Jakie jest moje pierwsze skojarzenie? No...jakaś grupa muzyczna, pewnie zalatuje filharmonią, pewnie jest bardzo sztywno i poważnie. Jednak skoro Magazyn Kultury poleca koncert, to z reguły jest to dobre! I trzeba "pomęczyć się" w kroplach potu i gęstym powietrzu, siedząc na dość twardej podłodze, pod warunkiem, że kupiło się bilety. Wróć. Pod warunkiem, że wstało się przed 6 (!) i koczowało by je zdobyć. Nieprawdopodobne - zajawka sezonu - niewiele wiemy o wykonawcy, słyszałyśmy tylko parę piosenek i tyle. Siła przyciągania działa!

Fismoll to nikt inny jak 19-letni śpiewający i grający na gitarze Arek Glensk z Poznania. Oprócz niego zespół wspomagają dwie gitary, w tym Robert Amirian szalejący na basie, wiolonczela oraz skrzypce. Wszystko składa się w uroczą całość i na scenie fajnie prezentuje.



Rozpoczyna się koncert. Muzyka wprowadza nas w stan zawieszenia. Właściwie daje dowolność: moża się rozmarzyć, można powspominać, można wpatrywać się w to co dzieje się na scenie albo po prostu zamknąć oczy i troszkę się zatracić. Zespół prezentuje materiał ze swej debiutanckiej płyty, którą przywozi (przedpremierowo), i tym samym można ją chwycić w swe ręce. Muzycy na scenie czują się dobrze, mimo początkowego przerażenia w oczach: bo to tyle osób przyszło, bo to nie jest koncert w Poznaniu. No i jest gorąco za co wokalista przeprasza. Po kolei słyszymy to, co wydaje mi się niebawem usłyszy cała Polska i się zachwyci. Kiedy przesłuchiwałam utwory w domu, największe wrażenie zrobiło na mnie "Look At This". Na koncercie wrażenie się potwierdziło. Choć "Let's play birds" było silną konkurencją. Również "Song of song", która jest ulubioną i najważniejszą piosenką dla Fismolla. I tak w wielkim klimacie, w gorącej ciemności, ciekawej mimice muzyków mija godzina. To bardzo dobra muzycznie godzina. Nie brakuje czasu i chęci na fis, czyli bis w wykonaniu Fismolla ;) Ale również po koncercie można swobodnie porozmawiać z artystami, zebrać podpisy, poznać się. Fajnie, że jest taka okazja przed wybuchem "sławy". Bowiem w lipcu Fismoll będzie występował na Festiwalu Open'er i coś mi się wydaje, że po tym koncercie wszystkiego będzie więcej: lajków na facebook'u, fanów na koncertach, samych koncertów, kupionych płyt oraz motywacji do tworzenia nowych utworów czego serdecznie Fismollowi życzymy! I dziękujemy za mały Open'er w Krakowie.

Poniżej wspomniane wcześniej "Let's play birds":


p.s. tylko jedno mnie zastanawia.... czy grający na gitarze Fismoll to rzeczywiście Fismoll? ;)

środa, 29 maja 2013

Od muzyki zdolnych mnie nie chrońcie - Dawid Podsiadło.

Właśnie ukazała się piękna płyta Dawida Podsiadło "Comfort and Happiness". I na płytę w takim wydaniu czekałam, odkąd usłyszałam głos owego młodego mężczyzny w tym talent show na X, gdzie rozdają fajne koszulki ;) Kiedy zaśpiewał "Someday" (w oryginale śpiewał John Legend) po raz pierwszy na castingu to zapewnił sobie miejsce w mej muzycznej przestrzeni i pamięci do głosów tego świata, zaznaczam - mojego :)
Dawid jest doskonałym przykładem na to, że minimalizm i skromność wygrywają we wszelkich kategoriach. Gdy się to już po(d)siadło (choć to pewnie cechy wrodzone), wystarczy wykorzystać. Cieszę się niesamowicie, że w edycji poprzedzającej jego zwycięstwo odpadł, że przez te paręnaście miesięcy się wzmocnił, przede wszystkim psychicznie. I to teraz mu się pięknie, że tak powiem zwróciło. A płyta...
Muzycznie od pierwszego przesłuchania w głowę wbiły się "And I" oraz "H.a.p.p.y!" To takie rozluźniające, niczego niewymagające komfortowe pływanie w szczęściu! Figury geometrycznie do mnie nie przemawiają, jeszcze. Za to "Elephant" - tam są wszystkie ulubione oddechy muzyczne.
Kiedy pomyślę sobie, że ten człowiek mógł dać się przekupić (coś jak Okup'nik'ić), to dziękuję niebiosom, że jednak przyKozaczył. Dzięki temu "my heart is pounding" :)



piątek, 24 maja 2013

L.Stadt w Krakowie - moje małe święto!

To nie był zwykły koncert. Nic co tam się zdarzyło, nie może zostać nazwane zwykłym. Bo jak mówić o zwykłości, kiedy "nanocząstka" Łodzi przyjeżdża do Krakowa, by zobaczyć muzyczną cząstkę Łodzi? No ok, to jeszcze jest w granicach zwykłej normalności, ale żeby wracać do domu bryką zespołową z taaakim składem w środku? Pas :)

Wszystko zdarzyło się w coraz bardziej lubianym przeze mnie Magazynie Kultury. Grupka przemiłych osób spotkała się przed godziną 20 w oczekiwaniu na start koncertu. Ten jednak chwilkę się opóźnił, co tylko przygotowało nas na dawkę pięknych chwil i spotęgowało chęć usłyszenia ich. Przecież to już ponad rok, kiedy L.Stadt zagrał w Alchemii. Rozmowy - na jeden temat nota bene - toczyły się, piwo znikało: to przez wybuch piany, to przez pęknięte kufle ;) I odwieczne dysputy na temat co też dziś usłyszymy i czy usłyszymy wreszcie na żywo utwór U.F.O! Czas przygotować się do koncertu - wędrówka do wc. I w tym momencie chciałam bardzo serdecznie podziękować Magazynowi Kultury za wspólne ubikacje - kolejny raz przekonałam się, że spotkania tam to coś niesamowitego. Czekając w kolejce na wolny kibelek, nagle jak drzewo dębowe wyrósł za mną Piotrek Gwadera (drummer) - grzech nie skorzystać, skoro on sobie swobodnie podśpiewuje, a ja mam tysiąc pytań na minutę w głowie to czemu nie? Nieśmiało zagaduję: "Ale już niedługo zaczniecie grać prawda?" W odpowiedzi: "No tak, tylko się załatwimy!" Great, myślę i kiedy tak się uśmiecham, za Piotrkiem staje w kolejce Łukasz Lach (vocal). W międzyczasie zwalnia się kibelek więc aby wszystko szybciej się zaczęło proponuję ustąpienia miejsca, ale nie ma o tym mowy! Kończąc sprawy oczywiste, dwukrotnie myję ręce. To nie wystarcza. Myję trzeci raz i udaje mi się zagadnąć Łukasza. On z uśmiechem potwierdza, że usłyszymy i "Come Away Melinda" i "U.F.O.", no bomba :) Biegnę sprzedać newsa ekipie - jest radość! Zaczyna się koncert... I zastrzelcie mnie, ale zawsze kiedy w relacjach przychodzi ten moment, to nie mam pojęcia o czym napisać, od czego zacząć. Nie jestem obiektywna, bo dla mnie to co robię ci czterej panowie stoi na najwyższej półce mojej muzycznej szafki. Taka niepowtarzalność dźwięków jaka tkwi w ich utworach to najcenniejsze co może posiadać zespół w dzisiejszych czasach. Potrafią totalnie zainteresować swoją muzyką, absorbują swoją mimiką. Dwa sprzęty perkusyjne wypełniają piosenki i nadają odpowiedni rytm. Ten z kolei podłapuje publiczność, dość licznie zgromadzona (wbrew moim obawom na szczęście) i tańczy swobodnie, wolność w ruchu idealnie pasuje do klimatu piosenek. Bas sobie plumka a do tego wszystkiego rewelacyjnie wybrzmiewa głos Łukasza Lacha. Już kiedyś o tym pisałam - doceńmy wreszcie to nasze "dobro narodowe"! Niechże dobra muzyka znajdzie więcej domów i zacznijmy promować swoich ludzi. Aaa i od czego zaczyna się koncert? Od "Come Away Melinda". Później słyszymy: "Superstar", "Macca", moje ukochane "Gore" z mocnym jak herbata, kwintesencyjnym fragmentem tekstu: "...Oh, I'm not afraid to die for the other kind of love...". Dalej "Ciggies" no i świetnie wypadające na koncertach "Loosing". Nie brakuje także zwiastunów prawie ukazanej epki, czyli cover Townes'a Van Zandt'a - "Waiting around to die" oraz "U.F.O.". Porwało nas wszystkich, lecz z tego kosmosu muzycznego dostrzegamy, że krople potu muzycznych ludzi spadają na osławiony dywanik w Magazynie. Jest potwornie gorąco, ale ciało samo się rusza a włosy zarzucają od prawej do lewej! Występuje chodząca noga. Niektórym z wrażenia aż spadają okulary :) "Stop". Nie, to nie koniec - to kolejny utwór. "Death of a surfer girl" - panowie mają rację, przecież to czwartek i wypada wbić na falę! Przy "Fashion Freak" wyzbywamy się resztek nieśmiałości i pozwalamy się prowadzić tej energii. Wreszcie przychodzi "Jeff", "Charmin/Lola" i zwiastujące koniec "Smooth". Ale skoro jest koniec to jest i bis z dość szybkim powrotem na scenę, by odśpiewać wspólnie "Londyn". A na sam koniec pięknie kołyszące, spokojne "Take care". Taka oto prawdziwa, ponad godzinna uczta przytrafiła się majem Krakowianom no i Łodzianinowi ;)
Po koncercie atmosfera jest bardzo luźna. Można spokojnie porozmawiać z panami, pozbierać podpisy na zdobytej setliście i dowiedzieć się, że lubią Kraków. Jak i również to, że mają miejsce w swoim samochodzie ;) Siadamy zatem spokojnie z piwem, zupełnie jak zespół. W okolicach godziny 23 wynosimy się samowolnie na zewnątrz, by posłuchać równie dobrze muzycznie ułożonej godziny w pewnym radiu. No i oto cała św. Józefa słyszy "Roadside", między innymi. Tymczasem zespół grzecznie się pakuje do samochodu, z pomocą naszego człowieka - kto by pomyślał!? Wygląda na to, że to koniec... Nasz człowiek znika za czarną szybą L.Stadt'owego wozu, zrywamy plakat ze ściany, mówimy dobranoc i idziemy na zapiekankę, przecież to Kazimierz!

Życzyłabym sobie takich koncertów jak najwięcej. Niekoniecznie często, ale za to z taką intensywnością i włożonym sercem, co można było zobaczyć i usłyszeć dziś. Brawo panowie z L.Stadt! Przysięgam, że zrobię wszystko, by Wasza muzyka dotarła do ludzi, którzy na nią zasługują i na nią czekają. Zapraszamy zaś!









środa, 15 maja 2013

Drugi album Tribes - Annę wzięło!

Piękna to tradycja powstała, która umożliwia odsłuchiwanie albumów w internecie. I to nie tylko tych starszych a samych nowych, świeżych, dzięki którym można się albo zniechęcić albo nabrać jeszcze większej ochoty i się nimi podzielić, co chcę uczynić dziś. Tribes - "Wish To Scream". Troszkę sama się sobie dziwię, że aż tak spodobał mi się ten album. Dwa odsłuchania sprawiły, że już wiem o co chodzi - to po prostu pachnie mieszanką wszystkich moich ulubionych zespołów! Skoro jeszcze materiał nagrany jest w legendarnym Sound City Studios, to chyba wszystko jasne. Moje typy z tej płyty: "Get Some Healing", "Graceland" i zdecydowanie "Street Dancin'". Posłuchajcie tu:  Muzyka Plemion :)

poniedziałek, 13 maja 2013

Nie pozwólmy zwiać dobrej muzyce - The Boxer Rebellion!

To taki post pod tytułem: a co jeśli obok nas codziennie przefruwa milion dobrych piosenek a my na nie nigdy nie trafimy? A no właśnie dlatego warto wspomnieć chociażby tutaj, że tymi szczęśliwie złapanymi w muzyczną sieć są panowie z grupy The Boxer Rebellion. Nie jestem dobra w pisaniu krótkich notek o zespole ale warto wspomnieć, że zespół powstał w Londynie. Mają na koncie 3 albumy, z których najbardziej w moje serce wbił się "Union" z 2009 roku. Właściwie od początku do końca jest rewelacyjny! Ale...właśnie dziś w Wielkiej Brytanii ma miejsce premiera najnowszego, czwartego albumu "Promises". I wszystko wskazuje na to, że będzie on na jednej półce z kawałkami z "Union". Mało tego, jak donoszą dobrzy ludzie, zespół będzie dwukrotnie (szkoda, że nie trzykrotnie - choć i tak trzecim miastem byłby Wrocław ;) ) koncertował w naszym kraju we wrześniu: 21 w Poznaniu, 22 w Warszawie. I coś mi się zdaje, że to jeden z takich koncertów, dla których Kraków wybierze się do Warszawy! By nie być gołosłowną i zachwalać tylko tytuły, daję Wam dowód na to, że warto uwierzyć w te "Obietnice" - posłuchajcie:

piątek, 26 kwietnia 2013

UL/KR'aków zachwycił!

Ten tydzień spędziłam pod hasłem: zabawmy się na koncertach, na których prawie stoimy/siedzimy na scenie z muzykami. Dziś dla zrównoważenia wczorajszych podskoków miałam okazję być na koncercie grupy UL/KR. To grupa z Gorzowa tworząca niezłą muzykę za pomocą gitary i szczypty elektroniki. Ale od początku....

O zespole dowiedziałam się poprzez radio. O koncercie powiadomili dobrzy ludzie. Zamieszanie miało miejsce na krakowskim Kazimierzu w Magazynie Kultury. Miejsce urocze, jednak bez zasad ;) Razem z dwoma muzycznymi duszami przybyłyśmy na 'miejsce muzycznej zbrodni'. Ludzi nie było wiele. Część siedziała na stołkach, porozrzucana po sali, część po prostu na podłodze. Chciałyśmy usiąść między zebranymi ale przemiła pani oznajmiła, że jednak nie można zagracać tak przejścia i żebyśmy sobie usiadły na dechach albo gdzieś - nie no świetnie! Wdech, wydech - tkliwi nihiliści itp. :) Naszym oczom ukazał się zupełnie pusty, okrągły stół, właściwie przy scenie a nawet na. Wygodne ratany z poduszkami, wokół przeróżne dziwne rekwizyty, zastanawiające fotele, starodawne rowery - prawdziwy magazyn kultury! Panowie wchodzą na scenę. Ta jest wyścielona dywanem oraz minimalizmem. Jest gitara i inne sprzęty potrzebne do sterowania tym wszystkim. Czego trzeba więcej? Wydaje się, że po wczorajszej dawce perkusji i bębnów, niczego. To co jest wystarcza w zupełności. Słychać to co trzeba czyli dobry głos, fajną gitarę i to wszystko co wypełnia każdą piosenkę - bulgoczące bagna! Kolejne doświadczenie bliskości z muzykami pozwala mi dostrzec łzy na twarzy wokalisty.... Nie, to nie łzy - to krople potu! W Magazynie jest tak duszno, że można się unieść. Ludzie ratują się alkoholami typu strong :) Jednak to nie zniechęca panów, grają po swojemu, dokładnie tak jak zaplanowali. Siedząc właściwie za sceną i przypatrując się wokaliście, zastanawiam się czy da się jeszcze krócej zawiesić gitarę na pasku i czy jest to wygodne? :) Widocznie tak. A na pewno jest to dokładnie wymierzone, by w sekundę przemieścić się metr dalej, nie zahaczając o kabel, mikrofon i trafić w magiczny przycisk, który sprawi, że piosenka stanie się idealna. Teksty piosenek nie są optymistyczne. Mimo to, słuchając można się do siebie uśmiechnąć. Zostawiają także słuchaczowi pole do rozmyślań, o to chodzi. Słuchamy piosenek: "Anonim", "Magia", "Piekło". Kolejne "łzy" spadają na dywan. Przydałby się jakiś "Cienki lód, po który można się czołgać". Wszystko ma swoje miejsce i czas. Jest czas na bis. Panowie mają specyficzny styl bycia/grania i tak żegnając się oznajmiają: do zobaczenia za 3 lata a może więcej! A po wszystkim znikają w tłumie...

Magia to jest dobre słowo, które określi niespełna godzinę spędzoną z multiistrumentalistami z UL/KR. A panom należy się wielki plus za to, że potrafią stworzyć świetne piosenki w ojczystym języku, brawa! Tym, którzy będą mieli okazję być na koncercie w przyszłości gorąco polecam - ciekawe przeżycie. Oby wrócili wcześniej niż za 3 lata.

p.s. dotykałam gitary :) a poniżej osławiony dywanik.


czwartek, 25 kwietnia 2013

Uniqplan! Co za energia!

Środek tygodnia, ciepły, wiosenny wieczór w krakowskim Rynku. Ludzie siedzą w ogródkach, jedzą fikuśne sałatki, piją niebiańskie drinki zupełnie nieświadomi, że parę metrów dalej za chwilę wybuchnie bomba....energii!

Jest taka jedna radiostacja, dzięki której jestem spokojna, że będę na bieżąco ze wszystkim rewelacjami muzycznymi, koncertami i to jest takie świetne uczucie, muzyka podana na tacy - cacy :) Ale do rzeczy. Nie wiem jak ludzie w innych miastach, ale my tu w Krakowie jesteśmy spragnieni koncertów na maksa i jak już ktoś przyjeżdża by dać koncert, to nie można w tym nie uczestniczyć! Trzeba być. Tak też się stało - z grupką pewnych kobitek, miałam okazję być na koncercie grupy Uniqplan. Koncert odbył się w Hard Rock Cafe i kto tam był, ten wie, że można się poczuć jak u siebie w salonie :) Takiego klimatu i energii, jaka tam się wytworzyła dawno nie czułam. Zespół wszedł na tę "wielką" scenę i zaprosił wszystkich do zabawy. To świetne przeżycie móc być tak blisko, dosłownie twarzą w twarz z muzykami. Z muzykami, którzy brzmią idealnie, co do jednej nuty. Rozumieją się bez słów, może przez te nuty, kto wie? Uniqplan to taki zespół z Polski, który gdyby wyszedł na scenę przed obcą, polską publiczność i zaczął grać, to większość ludzi stwierdziłaby: fajny, zagraniczny zespół! I to chyba jest duży komplement.
Ten bliski kontakt z zespołem pozwolił na dokładne wypatrzenie wszystkich szczegółów. Poza świetnym dźwiękami i rewelacyjnym głosem Michała Wojtasa można było zauważyć jak ci faceci są ze sobą zgrani! Na przemian szczęka opadała mi w dół i kiwałam z zachwytem głową, powtarzając w myślach - jacy oni są dobrzy! Wymienione spojrzenia z dziewczynami mówiły same za siebie. Odzew małej, bo małej ale jakiej publiczności również z każdą piosenką dodawał zespołowi i nam większego kopa! Słyszeliśmy "Halfway", "This Makes Sense", "Wilderness", "Freeland" ale także piosenkę - "Hero" (jeśli dobrze pamiętam), od której wszystko w zespole się zaczęło i grana jest w szczególnych momentach, czyli takich jakim był dzisiejszy koncert o czym pięknie i wzruszająco prawił pan perkusista :) A jak już zaczęli bębnić w te bębny - pełna profesja! Bujaliśmy się w rytm "Wanderlust", "One Day", "Stranger". Mijała godzina, zespół zapowiedział i zagrał ostatnią piosenkę i nastał koniec. Nie byłabym chyba sobą, gdybym nie skorzystała z tej bliskości i bycia na wyciągnięcie ręki. Po gromkich brawach i okrzykach zachwytu, grzecznie podeszłam i poprosiłam o setlistę. Udało się, mam! To pierwsza w moim życiu! Zespół się zmył, część ludzi także. Spoglądamy z dziewczynami na setlistę a tam w planie BIS. Zaraz, zaraz...jak to? Krzyczymy więc ile mamy sił: This makes sense, this makes sense! Zadziałało, panowie powracają i z dziką, jeszcze większą energią i siłą na bis grają "This Makes Sense". I kiedy sama skaczę i śpiewam a przy okazji patrzę na wokalistę, który uśmiecha się sam do siebie to czuję, że to naprawdę ma sens. Ta cała muzyka, przekaz, setki godzin prób, dzięki którym można przeżyć wspaniały koncert i naładować się pozytywnie na jakiś czas.

Kiedy setlista siedzi już grzecznie w mojej torebce, na HRC'owych schodach pojawiają się panowie z zespołu. Dziewczyny bez zastanowienia biorą kartkę i nastaje chwila podpisów i miłej pogawędki. W takich chwilach cieszę się, że jestem człowiekiem. Kot by nie powiedział nic! A tak można zamienić parę miłych słów. Świetny, idealnie muzyczny koncert, ciepła atmosfera, moc energii! Warto! Po wyjściu i podczas wędrówki do autobusu jest ten sam schemat: piosenki siedzą w głowie, analizuję, przeżywam wszystko na nowo. Czekam na maj, bo maj to dobry miesiąc :)

Jakby co, to wcale nie ja bębniłam na tych bębnach przed koncertem, że też instrument zawsze jest silniejszy ode mnie!