No i co tu napisać po koncercie, który był nadzwyczajnie przepiękny? Ciężko jest w kilkunastu zdaniach wyrazić to, co działo się wczorajszego wieczoru z Editorsami. Ktoś powie: to tylko koncert, wyluzuj - już po! No nie da się, nie potrafię - próbowałam. Do początku zatem.
Moja przygoda z zespołem Editors zaczęła się mniej więcej 7 lat temu. Ula, która zapewne jeszcze wtedy nie wiedziała, że będzie połową "muzycznego taboretu" podsyłała mi piosenki. Wróć - ona mnie uczyła poznawać odpowiednią muzykę. Najczęściej jednak te polecajki Uli odsłuchane były raz i lądowały w folderze "na później". Przez te parę lat muzyka zespołu Editors przewijała się w postaci chyba największych hitów: Munich, Papillon, The Racing Rats i - co należy jednak wyraźnie podkreślić - zawsze wywoływała dobre skojarzenia :) Aż tu nagle dowiedziałam się, że do załogi zespołu dołączył Elliott Williams - człowiek Airship. Trochę nie rozumiałam dlaczego, skoro miał swój zespół, ze świetnym materiałem na pierwszej płycie i ponoć wiele piosenek na druga płytę. Why było częstym pytaniem. Ale dzięki temu przejściu udało mi się połączyć mojego idola ze świetną muzyką.
Ukazała się płyta. Zachwyciła w całości, być może dlatego, że nie znam dokładnie muzycznej przeszłości Editors i nie mam porównania. Piosenki dość szybko wbiły się w głowę - "A Ton of Love", "Sugar" oraz "Formaldehyde" wybrzmiewające z radia zrobiły swoją robotę. Cieszyłam się, że słychać w nich Elliotta. Spokojniejsze kawałki z "The Weight Of Your Love" słuchałam z płyty, która magicznie trafiła w moje ręce. Pojawiła się wiadomość o koncercie i automatyczna decyzja, że trzeba być, zwłaszcza, że prawie pod nosem. Hurra - wreszcie ktoś pamiętał o Krakowie! Idziemy więc do Łaźni Nowej na muzyczne oczyszczenie (wiadomo - idę dla Elliotta ;))
Sama Łaźnia Nowa okazała się być idealnym miejscem koncertowym, z dobrym nagłośnieniem, z przestrzenią, z miłymi ludźmi oraz z wyjściem na parking - a to szczególnie ważne - równie jak wc ;)
Równo z godziną 19 zaczął grać support. Balthazar - sceniczne cudo! Nie zastanawiając się długo, pobiegliśmy z ekipą "pod scenę". Jakie to było dobre. Od pierwszej piosenki, ze świetnymi wokalami, z idealnym współbrzmieniem, prawie chóralnym. Były skrzypce - była energia. Koncert w przyszłości? Może będzie - jeśli Kacper i Melchior dowiozą kadzidło i mirrę - bo złoto było na scenie :)
Przybliżyliśmy się ku scenie, koniecznie po lewej. Why? Gdyż z lewej urzęduje człowiek Airship. Tuż po 20 na scenie pojawili się panowie z Editors. Przywitani dużymi brawami, zaczęli od rewelacyjnego "Sugar". Na początku słabo słychać było wokal. Później już tylko idealnie. To co wyprawia Tom Smith na scenie jest nie do opisania. Gra ze samym sobą, siłuje się z mikrofonem, odpędza niewidzialne moce, wskakuje na pianino. Mimika twarzy Toma Smitha to dobry temat na jakieś wypracowanie. A same ruchy ciała i jego giętkość dodaje tylko teatralności występom - wszak byliśmy nomen omen w Teatrze. Kiedy wybuchają pierwsze dźwięki "A Ton Of Love" ludzie szaleją. Chwytliwe "desire", dochodzące z sali wprowadza Toma w uśmiech. Jednym z fajniejszych momentów był ten, w którym Elliott Williams poczuł zew przodowania scenicznego i wreszcie wyszedł z tego swojego lewego kącika na środek, przed samą publiczność i przy "The Racing Rats" zachęcał ludzi do zabawy. To było genialne! I naprawdę Elliott świetnie dopełnia piosenki Tomowi. Chórki w "Formaldehyde" - właściwie śpiewali wszyscy. Kolejnym pięknym momentem było akustyczne wykonanie "The Phone Book" - głos Toma powoli oplatał publiczność. Ciekawie wypadła tez wersja "Nothing" - w połowie akustyczna, w drugiej części z całym zespołem. I z wielką interakcją zgromadzonych. Warto jeszcze przywołać "Honesty" - po "The Phone Book" - podśpiewuję najczęściej. Całe te niespełna dwie godziny zakończyło energetyczne "Papillon".
Genialne, wyśmienite muzycznie dwie godziny obcowania z muzyką, która okazała się być mi bliższa niż przypuszczałam. Zespół chyba także bawił się dobrze, mimo zmęczenia koncertami prawie co dzień, na scenie nie było słabości. Panowie sypali piórkami jak pszenicą ;) rozdali też pałeczki i setlisty. Lepszego scenariusza chyba nie mogłam sobie ułożyć. I tu opowieść mogłaby się skończyć...
Ale kiedy jest się na świetnym koncercie, ze świetnymi ludźmi, którzy na dodatek mają trochę wolnego czasu po koncercie by wymienić się przeżyciami - każdy przecież tego wieczoru miał inne i skupiał wzrok gdzie indziej ;) - to takie okazji się nie marnuje. Przenosimy więc swe rozmarzone, ciut obolałe ciała na fotele do strefy pitnej w Łaźni. Wchodząc powiewa przywracający nas do rzeczywistości chłód z zewnątrz. O, super - można wyjść i zap... przewietrzyć się :) W środku atmosfera typowo pokoncertowa - piwo piją nawet Trzej Królowie. My jednak wychodzimy tajemniczymi schodkami na zewnątrz. Obserwujemy jak obsługa pakuje sprzęt muzyczny do wielkiej ciężarówy. Obok stoi równie tajemniczy czerwony autobus. Po drugiej stronie, za murem garstka osób która wytrwale czeka aż zespół do nich wyjdzie. "Oj chyba nie wyjdą" - pomyślało mi się. Ale grupka trzyma w ręku płyty, nie odchodzi na krok, wartuje. No i rzeczywiście po kilkunastu minutach do czerwonego autokaru zmierzają Ed i Russell. Robi się zamieszanie - głównie w mojej głowie - bo widzę jak ci dwaj wyżej wymienieni po prostu podchodzą do fanów. Zdaje sobie sprawę, że za chwilę przyjdzie Elliott. Schodzimy czym prędzej do muzyków. Rozbłyskają flesze, w użyciu markery. Wreszcie zupełnie nagle pojawia się człowiek Airship. Do podpisu mam tylko bilet (bo nigdy w życiu bym nie przypuszczała, że spotka nas "taka sytuacja"), drżącą ręką wysuwam go w stronę Elliotta, ten podpisuje a ja po cichutku, jednak coraz śmielej mówię: świetny koncert! dziękuję za muzykę Airship. Elliott się uśmiecha. Mina rzednie znacznie, kiedy chórkiem go pytamy: "Elliott why?" Jednoznaczna odpowiedź nie pada - pewnie sam biedak nie wie. Ale wlewa mi nadzieję mówiąc, że może nagra coś swojego. Wow! Jest otwarty na rozmowy, chętnie podpisuje rekwizyty to może...zdjęcie? Jasne!
Elliott odchodzi. Stoję wpatrzona to w niego, to w ziemię, przez głowę przelatują wszystkie znane piosenki Airship. Patrzę w bok - Tom! Wyraźnie zmęczony - wiadomo po świetnym koncercie. Ale równie chętny na autografy, zdjęcia i pytania. Cierpliwie łapie kontakt z każdą osobą a myślami pewnie już śpi w czerwonym autokarze ;) Kończą swoją pracę po pracy, autokar odjeżdża. My siadamy, spoglądamy ciut dziwnie na siebie z łaciną na języku i chyba jeszcze nie możemy w to uwierzyć.
To dość dziwne iść na koncert Editors, mając w myślach Airship. Nic nie poradzę. Wiem za to, że Tom Smith stał się mym nowym mistrzem. Całościowo. Wielki szacunek i tona miłości za krakowski koncert. Wróćcie tu.
p.s.: podniesiony kciuk - lubię to :)
Siedzę sobie z ciarkami i uśmiecham się do wspomnień. W uszach Honesty, we wczorajszym wydaniu i.. "trying to find a way to leave this party" ale wciąż tkwię TAM.
OdpowiedzUsuńJak dobrze mieć swój muzyczny Topór, który w tak dobry sposób spisze, to co mi w serduchu siedzi :)) Dziękuję za tę tonę emocji!
Niestety nie było okazji do spotkania :(
OdpowiedzUsuńPanów z zespołu też nie spotkałem, ale wiązało się to raczej z chęcią zdążenia na ostatni tramwaj :/
Świetnie napisane, jak zawsze zresztą :)
Kurcze jaka szkoda, że się nie spotkaliśmy! Mamy nauczkę, że jednak trzeba się umawiać - wtedy nie straszne ostatnie tramwaje. Jestem jeszcze w dość mocnym trybie "Editors". I szybko to się nie zmieni ;)
Usuń