piątek, 24 maja 2013

L.Stadt w Krakowie - moje małe święto!

To nie był zwykły koncert. Nic co tam się zdarzyło, nie może zostać nazwane zwykłym. Bo jak mówić o zwykłości, kiedy "nanocząstka" Łodzi przyjeżdża do Krakowa, by zobaczyć muzyczną cząstkę Łodzi? No ok, to jeszcze jest w granicach zwykłej normalności, ale żeby wracać do domu bryką zespołową z taaakim składem w środku? Pas :)

Wszystko zdarzyło się w coraz bardziej lubianym przeze mnie Magazynie Kultury. Grupka przemiłych osób spotkała się przed godziną 20 w oczekiwaniu na start koncertu. Ten jednak chwilkę się opóźnił, co tylko przygotowało nas na dawkę pięknych chwil i spotęgowało chęć usłyszenia ich. Przecież to już ponad rok, kiedy L.Stadt zagrał w Alchemii. Rozmowy - na jeden temat nota bene - toczyły się, piwo znikało: to przez wybuch piany, to przez pęknięte kufle ;) I odwieczne dysputy na temat co też dziś usłyszymy i czy usłyszymy wreszcie na żywo utwór U.F.O! Czas przygotować się do koncertu - wędrówka do wc. I w tym momencie chciałam bardzo serdecznie podziękować Magazynowi Kultury za wspólne ubikacje - kolejny raz przekonałam się, że spotkania tam to coś niesamowitego. Czekając w kolejce na wolny kibelek, nagle jak drzewo dębowe wyrósł za mną Piotrek Gwadera (drummer) - grzech nie skorzystać, skoro on sobie swobodnie podśpiewuje, a ja mam tysiąc pytań na minutę w głowie to czemu nie? Nieśmiało zagaduję: "Ale już niedługo zaczniecie grać prawda?" W odpowiedzi: "No tak, tylko się załatwimy!" Great, myślę i kiedy tak się uśmiecham, za Piotrkiem staje w kolejce Łukasz Lach (vocal). W międzyczasie zwalnia się kibelek więc aby wszystko szybciej się zaczęło proponuję ustąpienia miejsca, ale nie ma o tym mowy! Kończąc sprawy oczywiste, dwukrotnie myję ręce. To nie wystarcza. Myję trzeci raz i udaje mi się zagadnąć Łukasza. On z uśmiechem potwierdza, że usłyszymy i "Come Away Melinda" i "U.F.O.", no bomba :) Biegnę sprzedać newsa ekipie - jest radość! Zaczyna się koncert... I zastrzelcie mnie, ale zawsze kiedy w relacjach przychodzi ten moment, to nie mam pojęcia o czym napisać, od czego zacząć. Nie jestem obiektywna, bo dla mnie to co robię ci czterej panowie stoi na najwyższej półce mojej muzycznej szafki. Taka niepowtarzalność dźwięków jaka tkwi w ich utworach to najcenniejsze co może posiadać zespół w dzisiejszych czasach. Potrafią totalnie zainteresować swoją muzyką, absorbują swoją mimiką. Dwa sprzęty perkusyjne wypełniają piosenki i nadają odpowiedni rytm. Ten z kolei podłapuje publiczność, dość licznie zgromadzona (wbrew moim obawom na szczęście) i tańczy swobodnie, wolność w ruchu idealnie pasuje do klimatu piosenek. Bas sobie plumka a do tego wszystkiego rewelacyjnie wybrzmiewa głos Łukasza Lacha. Już kiedyś o tym pisałam - doceńmy wreszcie to nasze "dobro narodowe"! Niechże dobra muzyka znajdzie więcej domów i zacznijmy promować swoich ludzi. Aaa i od czego zaczyna się koncert? Od "Come Away Melinda". Później słyszymy: "Superstar", "Macca", moje ukochane "Gore" z mocnym jak herbata, kwintesencyjnym fragmentem tekstu: "...Oh, I'm not afraid to die for the other kind of love...". Dalej "Ciggies" no i świetnie wypadające na koncertach "Loosing". Nie brakuje także zwiastunów prawie ukazanej epki, czyli cover Townes'a Van Zandt'a - "Waiting around to die" oraz "U.F.O.". Porwało nas wszystkich, lecz z tego kosmosu muzycznego dostrzegamy, że krople potu muzycznych ludzi spadają na osławiony dywanik w Magazynie. Jest potwornie gorąco, ale ciało samo się rusza a włosy zarzucają od prawej do lewej! Występuje chodząca noga. Niektórym z wrażenia aż spadają okulary :) "Stop". Nie, to nie koniec - to kolejny utwór. "Death of a surfer girl" - panowie mają rację, przecież to czwartek i wypada wbić na falę! Przy "Fashion Freak" wyzbywamy się resztek nieśmiałości i pozwalamy się prowadzić tej energii. Wreszcie przychodzi "Jeff", "Charmin/Lola" i zwiastujące koniec "Smooth". Ale skoro jest koniec to jest i bis z dość szybkim powrotem na scenę, by odśpiewać wspólnie "Londyn". A na sam koniec pięknie kołyszące, spokojne "Take care". Taka oto prawdziwa, ponad godzinna uczta przytrafiła się majem Krakowianom no i Łodzianinowi ;)
Po koncercie atmosfera jest bardzo luźna. Można spokojnie porozmawiać z panami, pozbierać podpisy na zdobytej setliście i dowiedzieć się, że lubią Kraków. Jak i również to, że mają miejsce w swoim samochodzie ;) Siadamy zatem spokojnie z piwem, zupełnie jak zespół. W okolicach godziny 23 wynosimy się samowolnie na zewnątrz, by posłuchać równie dobrze muzycznie ułożonej godziny w pewnym radiu. No i oto cała św. Józefa słyszy "Roadside", między innymi. Tymczasem zespół grzecznie się pakuje do samochodu, z pomocą naszego człowieka - kto by pomyślał!? Wygląda na to, że to koniec... Nasz człowiek znika za czarną szybą L.Stadt'owego wozu, zrywamy plakat ze ściany, mówimy dobranoc i idziemy na zapiekankę, przecież to Kazimierz!

Życzyłabym sobie takich koncertów jak najwięcej. Niekoniecznie często, ale za to z taką intensywnością i włożonym sercem, co można było zobaczyć i usłyszeć dziś. Brawo panowie z L.Stadt! Przysięgam, że zrobię wszystko, by Wasza muzyka dotarła do ludzi, którzy na nią zasługują i na nią czekają. Zapraszamy zaś!









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz