wtorek, 17 czerwca 2014

OWF.

Apsik....!
Kichnęłam i nagle poczułam na sobie zimny "www"... weekendowy warszawski wiatr. A wraz z nim przewędrował przez moje ciało zidentyfikowany dreszcz. Zostawił ciary - to takie koncertowe, krótkotrwałe dziary. Spędziłam niesamowite trzy dni w stołecznym mieście, choć powinnam dwa...

Jest początek roku. Co jakiś czas dowiaduję się, że zespoły które przyjadą na tegoroczną edycję Orange Warsaw Festival są tymi, o których zobaczeniu i usłyszeniu marzę. Fajnie, ale... przecież Florence And The Machine już widziałam, Queens Of The Stone Age - ok, lubię ale może dwie piosenki a nowa płyta mnie nie porwała (takie stwierdzenie pada najczęściej wtedy, kiedy w ogóle się jej nie przesłucha - dzięki Mariusz ;) ), David Guetta?? No jak?! I tak od zespołu do zespołu. Poważniej zaczyna się robić, kiedy oczom w koncertowych ogłoszeniach ukazuje się wiele mówiący i nie całkiem dziś już jednoznaczny skrót KOL. Wtedy wiem, że przybycie do Warszawy w piątek to mój musicaxeowy obowiązek - bo wiadomo - Kraków do Warszawy jedzie tylko w ważnych sprawach. Mijają miesiące, zbliża się czerwiec a ja dziękuję Bogu, że moja druga połowa wie jakie mam marzenia i kiedy widzę zbiorczy prezent imieninowo-rocznicowy w postaci karnetu na OWF to wariuje z radości. Ok, chciałam tylko piątek... zaraz, zaraz... w sobotę grają Bombay Bicycle Club, yeah! Szczęście trwa :)

Piątek, 13 czerwca: Jedziemy pociągiem całą ekipą z Krakowa. Cały przedział/wagon/pociąg/Kraków/miasta na trasie Krk-Wawa* (*niepotrzebne skreślić) mogą zorientować się, gdzie zmierzamy gdyż napierniczamy o muzyce jak nigdy, buzia z wrażenia nam się nie zamyka. Cel...Warszawo, jakaś ty piękna! Jaki w Tobie urok. Jakichże ty masz bezwzględnych kanarów... (milczenie)
Odwiedzamy dobrych znajomych i szybciutko pędzimy na Stadion Narodowy. Pada deszcz. Tłumy ludzi przed wejściem, wszyscy radośni, biegną po schodach, by jak najszybciej dostać się do środka. W tle grają już French Films - z zewnątrz brzmią świetnie! Wchodzimy na płytę stadionu najbardziej okrężną droga jaką się da, taką samą jak do ubikacji - szkoda, że po drodze piwa nie można kupić, bo chętnie bym sobie pochodziła w kółko. Organizacja pozostawia wiele do życzenia, ale jestem w stanie wybaczyć ci to Piotrku! Spotykamy najlepsze radiowe głosy i coraz śmielej zbliżamy pod scenę. 
Stacja I - Pixies - oho, zaraz kilkaset osób będzie się rewelacyjnie bawić, machać swoją czupryną, zarzucać się na lewo i prawo, grać na napowietrznej gitarze i śpiewać, jakby byli na scenie. Grają Pixies - mocne uderzenie - kiepskie nagłośnienie. Cofamy się i jest o niebo lepiej. Energia i znane uszom kawałki. Starsze jak Crackity Jones, Monkey Gone To Heaven oraz Where Is My Mind ale także nowe Indie Cindy i piosenka kilkudziesięciu dziewczyn ze stadionu czyli Magdalena 318 :) Moc! Cieszą wypowiedzi młodych ludzi brzmiące: "przyjechaliśmy tu dla Pixies". Nie umiem tylko ocenić kim była Kim, a raczej jak grała - chyba dobrze :) czerwona, wielka róża pięknie oplatała jej bas. 
Stacja II - Queens Of The Stone Age. Czasem granie czegoś w radiu nie wystarcza, czasem trzeba więcej zachęty i motywacji od innych, by przesłuchać cały dorobek zespołu. Zrobiłam tak z QOTSA i ten koncert jest w trójce najlepszych z całego festiwalu. Genialne brzmienie, bomba gitarowa ze świetnie wypadającym na żywo głosem - Joshua Homme - mój kolejny mistrz. A wspólne odśpiewanie Make It With Chu - miałam wrażenie, że stadion się rusza. Stadion tak, a na pewno fantastycznie ruszał się pewien tata ze swą córeczką na rękach. Hasali z tyłu płyty jak szaleni - przykład idzie z góry - kiedy tata miał rękę w górze to córcia też :) uroczy widok - czerwone słuchawki prawie większe od głowy trzylatki. Ale uśmiech i tańce były. Jak się później okazało, na koncert przybyła cała rodzinka, mama szalała z drugim dzieckiem.

Stacja III - Kings Of Leon...podczas tego koncertu wydarzyło się ze mną tyle ciekawych rzeczy, że ciężko to opisać. Z Kings Of Leon mam tak, że po prostu czuje te piosenki, jestem z nimi związana niewidzialną pięciolinią. Serce śpiewa, oczy płaczą - że też ja jeszcze nie zardzewiałam... Najlepszy koncert festiwalu, nie obchodziło mnie za bardzo nagłośnienie, brak interakcji zespołu z publiką. Przyjechałam posłuchać emocji, powspominać pewne chwile, skojarzyć je z piosenkami i najnormalniej się zasłuchać. Spełniło mi się kolejne muzyczne marzenie, ludziom wokół chyba też - większość śpiewała a po koncercie długo, długo płakała... Wiele czytam o tym koncercie nie do końca dobrych opinii: "jak na headlinera powinni dać z siebie więcej", "dobrze zagrana płyta nie wystarczy"... no cóż...

Sobota, 14 czerwca: Piątkowy pech minął, wyspanie w sferze marzeń, ale z twarzy nie możemy pozbyć się uśmiechu. Zbawienna kawa, parasol w rękę i ruszamy. Z okazji wyjścia na zewnątrz, czyli nasze pole dopada nas ulewa. Zbliża się godzina 18.

Stacja IV - Bombay Bicycle Club. Zespół o którego zobaczeniu na żywo nawet nie marzyłam, byli tak odlegli. A w sobotę prawie na wyciągnięcie ręki. Wybrzmiało moje ukochane "Lights out, words gone", świetnie wypadły też kawałki z najnowszej płyty "So long, see you tomorrow" z rewelacyjnym wokalem kobiecym. Lekkość dźwięków z każdą chwilą przyciągała pod scenę publiczność. Ludzie po prostu dobrze się bawili - chyba byli nieźle zdziwieni, że czekając na późniejsze koncerty można poznać taki fajny band. Po Orange Warsaw Festival przybyło im wielu fanów i ma wielką nadzieję, że BBC wrócą do Polski na koncert klubowy.

W sumie to ja nie lubię tych stacji...

Ogromnie się cieszę, że udało mi się zobaczyć choć fragment naszych polskich zdolnych ludzi z Sorry Boys. Ze sceny znów snuły się romantyczne opowieści Beli o piosenkach. Sekcja gitarowa w dalszym ciągu mocna i wyraźna. W międzyczasie rozpoczął się koncert The Wombats. Festiwal dylematów czyli bieg po schodach na stadion. Nie żałuję. Energia, przednia zabawa, odganiająca depresyjne myśli. Podczas koncertu pada pytanie, skąd są The Wombats? No jak to skąd, z Tokyo :))
Kolejny koncert: The Kooks. W tym dniu odczuwałam chyba największe zmęczenie co przełożyło się niestety na taki a nie inny odbiór koncertów. Papka dźwiękowa, piszczący i skrzeczący Luke Pritchard - nie tym razem. Ale nowy kawałek "Down" dał radę. Starsze "Is It Me", "Junk Of The Heart" to miłe, przyjemne dla uszu momenty. Ale wszyscy jakby czekają na królową brokatu. Wianki, wianki, brokat, wianki, brokat, brokat i wianki to widok spod sceny. Barierkowicze to silni ludzie. Sceną rządzą Florence And The Machine. Flo na scenie ma swój świat i nie jestem pewna czy każdy ma do niego wstęp. Mistrzyni spektaklu, biegająca z brokatowym pyłem w woreczku, posypująca obficie wszystko wokół. To robi wrażenie, nawet za drugim razem. Ciut kokieterii w połączeniu z genialnym popisem wokalnym i mamy sukces. Północ - zieeeew :)

Niedziela, 15 czerwca. Czas pakowania, ale do wyjazdu jeszcze daleko. Kiedy myślałam o OWF, to trzeci dzień był dla mnie najmniej emocjonującym. Jak się okazało, pewne momenty postawiły go na równi z drugim dniem. Koncertowe podskoki rozpoczęłam z I Am Giant - specjalistów od "Purpurowego Serca". Mają siłę w nogach ci panowie i najwyraźniej lubią polską publiczność, to bodajże trzeci ich koncert w naszym kraju. Niezła rozgrzewka przed resztą. Wędrówka pod dużą scenę, by zobaczyć The 1975. Hydro zespół, którego występ był dla wielu zagadką. Przyzwoite dźwięki, które rozhuśtały solidnie towarzystwo. Zabrakło tylko "Undo" - taki wcale koncertowy kawałek. Później niby ktoś grał, niby jakieś cyfry na różowym tle widziałam, ale jednak częściej język wokalisty, fee. Jakoś zleciało :) Zmęczenie wygoniło mnie na trybuny, skąd świetnie słuchało się i oglądało grupę Outkast. Czad! Tańcząca sekcja dęta popisuje się na scenie, ale wszyscy czekają na "Hey Ya" i "Ms. Jackson" - piosenki młodości! Warto było tam być nawet tylko dla tych dwóch utworów. I na sam koniec David z Guetta. Jedyny koncert, na którym trybuny się spłyciły i mogły poczuć, gdzie powinno się przeżywać koncerty ;) (ała, nie bij Ula) Szczerze? Świetna zabawa, przyjemna dla oka i ucha. Mistrzunio porwał tłumy, miały miejsce dzikie tańce, boksowania w miejscu i deptanie kapusty. No i pyk...skończyło się. O stoczyło się po schodach, W wpadło do Wisły a F cały czas pilnowało, by było fajnie. No i było - dzięki ekipo!

Spanie na dworcu w Warszawie zaliczone, w pociągu też a rano wszyscy jak nowo narodzeni zawalczyli z codziennością. Brawa dla tych, którzy wytrwali w czytaniu.