niedziela, 23 sierpnia 2015

Kraków Live Festival 2015

Jak dobrze wrócić do starych zwyczajów. Jak dobrze móc wyjść z domu i za 15 minut być na koncercie. Jak dobrze, że powstał z martwych dawny Coke Live Music Festival. Jak dobrze, że nie padało...

Po roku przerwy Kraków Live Festival powrócił. Wybrał dobrą lokalizację, dobry skład zespołów, wszelkie ceny w normie festiwalowej a wrażenia... niepowtarzalne! Od samego początku ogłoszeń nie wiedziałam czy bardziej cieszę się, że usłyszę Foals, czy zobaczę sławne ruchy scenicznie Samuela T. Herringa z Future Islands. Fajną, świeżą pozycją w rozpisce była też , o The Maccabees nie wspominając.
Zaczynamy dzień pierwszy - Kamp! - godzina 16, wszyscy pewnie dopiero kończą pracę. Za to na scenie Łodzianie rozkręceni w 100%. Wreszcie ich widzę, wreszcie zabierają mnie od Kairu, a samolot ten leci tak szybko jak każdy koncert festiwalowy. Duża energia w synth-popowym wydaniu, płynne przejścia między utworami i znane muzyczne kompilacje sprawiły, że popłynęliśmy tą rzeką.
W drugim namiocie (które były swoją drogą tak genialnie ustawione, że wystarczyły 3 minuty by się przemieścić, z zachowaniem autonomii dźwięków) swój występ zaczynała Aurora - z terenów gastro brzmiała świetnie ;) Ale ja czekam na faworytów dnia - The Maccabees. Nim jednak oni, wstępuję do Kraków Stage i zawieszam się przy dźwiękach Low Roar - Islandię słychać na każdym centymetrze powierzchni. Mogę sobie wyobrazić tylko co widzieli ci, którzy zamknęli oczy i kołysali się w rytm muzyki Ryana Karaziji. Zwiewam z pięciu minut bo nie chcę przegapić ani chwili z The Maccabees. No i wchodzą punktualnie - z resztą jak każdy na tym festiwalu. Pod sceną jakieś dwie setki ludzi, ale jak tylko wybrzmiewa Wall Of Arms to robi się gęsto i bardzo ruchomo. Panowie genialnie brzmią na żywo. Piosenki z nowej płyty rewelacyjnie sprawdzają się na koncertach - przy rozbieganym Marks To Prove It moża stracić panowanie nad swoim ciałem, a "Ooo ooo oooo..." w Something Like Happiness brzmi mocno i prawdziwie. Apogeum mojego szczęścia następuje na równi z charakterystycznym dźwiękiem gitary, rozpoczynającym "Love You Better" - kwintesencja głosu Orlando Weeksa. Feel To Follow i Pelican podnoszą poziom szczęścia. Przypominam sobie teraz tamtą energię i już za nimi tęsknię.
Foals - tu życzyłabym sobie wzbogaconej ciut setlisty, ale wiedziałam że grają jedenaście kawałków, może bis i to wszystko. Co nie zmienia faktu, że świetnie się bawiłam. Jednak "Yanniss to jest gość" - śpiewa, gra, skacze, a robi to tak dobrze, że nie wiesz na czym się skupić. Jeśli Gracja przeżywa kryzys, to na pewno nie w strefie muzyki. Najlepsze momenty: "Mountain At My Gates" - chwila odpoczynku dla ciała, "What Went Down" - prawdziwy wybuch na scenie! Jeszcze tylko zgrabny kłus Yannisa wzdłuż barierek i jesteśmy zainhalowani na kilka miesięcy, mam nadzieję, że nie lat. Ale to było dobre. Mimo, że tego dnia wygrali The Maccabees, to koncertu Foalsów życzę sobie jeszcze i jeszcze.

Dzień drugi - Wild Beasts ok, ale nic charakterystycznego nie umiem napisać. Podobnie przy - choć tutaj genialnie bawiła się publiczność i było naprawdę pełno wiary, mnie nie porwało. Ale to na pewno dlatego, że jestem już stara (kark, pięty, kręgosłup, głowa - to nowa wyliczanka na geriatrii pokoncertowej...) Na Tv On The Radio kompletnie nie potrafiłam się skupić. Coś nie grało, łącznie z głosem Babatundea. Chyba po prostu chciałam już Future Islands. Poszłam wcześniej zająć miejsce i opłaciło się, bo to co wyprawiał Samuel na scenie przechodzi ludzkie pojęcie :) Do zobaczenia TU, TU i TU. Gość jest mega przyjemny i mam wrażenie, że widzi zdecydowanie więcej niż inni. Moja współtowarzyszka koncertowa stwierdziła, że boi się pomyśleć kogo on może widzieć na tej scenie. A Dream Of You And Me, Dove, The Chase, Seasons - wytwórnia 4AD powinna być z nich dumna. Podczas piosenki Haunted By You Sam zszedł do publiczności, uścisnął ręce fanom, a śpiewając skupiał wzrok na konkretnej osobie. Nie wiem o co chodzi, ale czasami próbował zjeść swoją dłoń - wtedy wstępował w niego ten słynny, głęboki szatański głos. Popijał piwo i wyglądał jakby czuł się dobrze. Jego ruchy zostaną w mojej głowie na zawsze, wywołując szeroki uśmiech. 

A dnia trzeciego na scenie gościł zespół Rudimental - około jedenastu osób na scenie, trąbka, fajne brzmienie i nie sposób było ustać w miejscu. Zespół zgromadził najwięcej publiki podczas tego festiwalu. Festiwalu mimo wszystko bardzo kameralnego i bardzo dobrze. Dzięki Kraków Live Festival!

P.S. Oczywiście wśród publiczności widziałam Patricka The Pana. Standard.