sobota, 6 lipca 2013

Queen - po roku, koncert wciąż trwa.

Na samym początku mojego blogowania, bodajże w trzecim poście pisałam o koncercie grupy Mona z okazji Rock in Wrocław Festival. Ucięłam jednak niemiłosiernie wspomnienia po wpisie: przed nami koncert grupy Queen. I tak to zostawiłam... Teraz mija rok od tamtej soboty a we mnie wszystko ciągle żywe. To ta magia!
Niełatwo jest pisać o grupie, która była już sławna i dawała najlepsze koncerty, kiedy miałam zaledwie 5 dni. Nigdy też nie pomyślałabym, że będę mogła przeżyć choć mały smak tego co działo się na koncertach w latach '80. A wszystko dzięki trasie koncertowej grupy Queen, gościnnie z wokalem Adama Lamberta.
W moim domu rodzinnym, choć niewiele mówiło się o światowej muzyce, gdy radio grało "I want to break free", wiedziałam, że trzeba zrobić najgłośniej jak się da bo Mama uwielbia Freddiego ;) Jeśli tylko zatem była taka możliwość, niczym zaprogramowana z wielką radością kręciłam gałką w prawo, dumna z rozpoznanych dźwięków. Kiedy w lipcu tamtego roku oznajmiłam, no dobra - pochwaliłam się tym, że jadę zobaczyć i usłyszeć kawałek historii muzyki, na rodzinie nie zrobiło to wrażenia. Dlaczego? Ano dla Freddiego - "przecież jego już nie ma, to nie to samo, nikt mu nie dorówna..." Ok. Sama przyznaję, oglądając w internecie występy z Lambertem, coś mi nie grało - może ta cała otoczka, która jest wokół niego stworzona? Postanowiłam, że więcej nie oglądam, a opinię wydam po koncercie. I ten koncert jak żaden inny nauczył mnie tego, by nie przekreślać muzyki, chęci jej wskrzeszenia po tylu latach, chęci, niesamowitej chęci podzielenia się nią!

W momencie gdy skończył grać mój ulubiony zespół na Festiwalu, nasza czteroosobowa grupa przesunęła się ku końcowi płyty, zupełnie nieświadoma co ją czeka. Przez głowę mi nie przeszło, że to co za chwilę usłyszę, wzbudzi we mnie takie emocje. Właściwie to był koncert emocji, na zmianę ze łzami, zamkniętymi oczami i przyjemnym bujaniem, w ciemnościach stadionu we Wrocławiu. Lecz nim pojawiły się największe emocje tamtej soboty, tłum zręcznie wybił rytm "We Will Rock You", całkiem się rozkręcając. Nie pamiętam dokładnie kolejności utworów, ale kiedy wybrzmiało "Under Pressure", cały stadion buchnął gromkimi okrzykami i piskami! Później już tylko każdy się kiwał i radośnie podskakiwał, w miarę swoich możliwości.
Przy "Who Wants To Live Forever" nastąpił pierwszy szok i podziw dla głosu Adama Lamberta. Wielkie wzruszenie - piękna chwila. Rozbrzmiewa "Kind Of Magic" oraz wspaniale kołyszące "These Are The Days Of Our Lives". To, co wydarzyło się z okazji "Love of my life" ciężko opisać. Myślę, że najlepiej odda to ten fragment:


Od siebie dodam tylko to, że już samo przywitanie Briana May'a po polsku i niesamowita rozmowa z publicznością była bardzo wzruszająca. Wspólne odśpiewanie pierwszych wersów, publiczność dała z siebie wszystko, o czym może świadczyć znaczący ruch głową Briana w podzięce. Co stało się później? Uśmiech na naszych twarzach zostawił sam Freddie, "pojawiając się" na scenie. I tak sobie razem śpiewaliśmy. To był zenit. Zenit wszystkiego, tłum nie mógł się uspokoić, zdawało się, że ktoś nam wszystkim nastawił ręce do klaskania na program 5-minutowy, z mocnym wirowaniem ;) Potem było już tylko piękniej z "I want to break free", świetnym "Radio Ga Ga", "Somebody To Love". A na deser "The Show Must Go On" i "Bohemian Rhapsody".

Coś niesamowitego. Około dwóch godzin historycznego grania kawałków, które były takie odległe, że niedostępne a nagle podane na dłoni. Co mogę dodać - niestety muszę - niech żałują ci, którzy przekreślili na wstępie ten koncert, którzy podśmiewali się z Adama Lamberta. Ten za każdą wyśpiewaną tego wieczoru piosenkę był niezmiernie wdzięczny i widać, że był to dla niego zaszczyt. A może niektózy sądzili, że "starsi panowie" nie podołają, że coś z nich zwiało? Nic z tych rzeczy! Była siła, moc, był duch tamtych lat. Dało się go odczuć oraz zobaczyć :)


2 komentarze: