poniedziałek, 22 lipca 2013

Lucy Rose - muzyczna herbaciarka.

Lucy Rose to zaledwie 24 letnia piosenkarka z Wielkiej Brytanii. Swoją przygodę z muzyką rozpoczęła grając na perkusji w szkolnej orkiestrze. Samodzielnie zaczęła tworzyć po bliższym spotkaniu z własnym pianinem. W jej ręce wpadła także gitara, zakupiona pewnego dnia w sklepie muzycznym, umiejscowionym na trasie z jej domu do szkoły. Mając 18 lat przeprowadziła się z rodzinnego Frimley do Londynu i tam jej muzyczne koło ruszyło szybciej. Na swoim koncie ma współpracę z wokalistą Bombay Bicycle Club. Jej głos możemy usłyszeć na albumie "Flaws" oraz "A Different Kind of Fix" tejże grupy. Prywatnie wielka fanka "angielskiej herbatki". Fanka do tego stopnia, iż stworzyła własną mieszankę herbaty o nazwie "Builder Grey", którą można zakupić jako dodatek do płyty. A propos, w 2012 roku ukazał się jej debiutancki album "Like I Used To". Koncertowała wielokrotnie w Wielkiej Brytanii, w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie ze wspomnianym wcześniej bandem Bombay Bicycle Club, jak i z Noah And The Whale. Lucy Rose nie zabrakło też na największych Festiwalach.

Po przesłuchaniu płyty, najbardziej spodobał mi się utwór "Lines". Bardzo możliwe, że przez mieszankę rytmów, która powoduje lekkie bujanie i sprawnie przechodzi w mocniejsze kiwanie głową. Posłuchajcie.




sobota, 20 lipca 2013

Prywata z The Boxer Rebellion.

Wyobraźcie sobie taki stan: jednocześnie jesteście wkurzeni do granic i zajebiście szczęśliwi. Niemożliwe? W Warszawie wszystko jest możliwe :) Od tej pory to miasto będzie kojarzyć mi się ze słowami: spisek, tajemnica, sarny, roleta oraz favourite Bono!

Kiedy ma się totalnego "świra" na jakimś punkcie to najważniejsze, by nie kryć się z nim (oczywiście w granicach rozsądku) przed najbliższymi. Kiedy już najbliżsi wiedzą o "świrze", wtedy jest im łatwiej zrealizować Twoje marzenia. Potwierdzone! Łatwiej, nawet jeśli burzy to porządek codzienności, wiąże się z 350 km wycieczką w środek Polski. Tak też się stało ze mną. Mam świra? Mam! Mam najbliższych? Mam. Wiedzą o świrze? Wiedzą! Są zwariowani? Są! I to na tyle, że potrafili uknuć, prawdopodobnie, spisek swego życia, który spokojnie mogą wpisać w rubrykę swego cv, przy pozycji "doświadczenie"!
Tego, jakim cudem znalazłam się w Warszawie nie będę opisywać, gdyż dalej jestem zła na siebie, że się nie zorientowałam ;) W każdym bądź razie, to najsłodsze kłamstwo miało bardzo krótkie nogi. Właściwie za każdym razem, kiedy po latach (czasy podstawówki) odwiedzaliśmy Warszawę to męczyłam Spiskowca nr 1. o to, byśmy podjechali pod bogatą w nazwie ulicę z numerem 10 ;) Raz w 2011 - nic, drugi w 2012 - tym bardziej. Z racji, iż 2013 rok należy traktować jako dar od niebios po niespełnionym końcu świata, stwierdziłam - tym razem nie przepuszczę. Więc umowa była - przejedziemy się i zrobimy rzut okiem. Okeeej, jedziemy - rozpoznaję tereny ze zdjęć... jedziemy dalej, wszystko na swym miejscu, wejście, stoi sobie Wielki B. (Spiskowiec nr 2.) ... What?? Stoi sobie Magda (Spiskowiec nr 3.)... Co Wy do cholery tu robicie, a może co ja tam robię i czemu czekacie aż wysiądę z samochodu i zobaczycie najgłupszą minę zdziwienia na świecie na żywo? Ja Was wszystkich uduszę! Ale okej...resztkami przyzwoitości witam się ze spiskowcami, a przysłowiowy nóż (tylko że topór) otwiera mi się w kieszeni ;) Kieszenie mam dwie. Spiskowców mam trzech - myślę - kogoś muszę oszczędzić? ;)
Okej, wiem co się święci - zaraz pójdziemy na górę i poznam jeden z moich ukochanych zespołów - The Boxer Rebellion! Zobaczę, dotknę, porozmawiam. Jak się również okazało zatańczę "indiański taniec" i wysłucham uroczego happy birthday! To niesamowite i cały czas jakoś nie mogę pojąć, że muzycy są po prostu ludźmi i mimo nieco innego języka, mają te same odruchy. Są jakieś wyznaczniki działań, których jako istoty ludzkie się trzymamy i dzięki temu bardzo miło rozmawiamy ze sobą. Jakie to przyjemne, jak jest miło. JAK TAM JEST FAJNIE! Jest chwila przerwy, by zespół przygotował się do występu w studiu. My w tym czasie poznajemy sławne korytarze. Zaglądamy przez wszystkie możliwe szklane drzwi, czytając napisy, które są nie do zaakceptowania ;) A między nami tylko wte i wewte przechodzi Jankes, dziwnie się przyglądając.
Nadchodzi czas naszego zalogowania się w "kądziku" studyjnym. Pierwsze wejście do studia jest dla mnie wielkim przeżyciem, niech no sobie tylko pomyślę...ilu moich muzycznych guru stało w miejscu, w którym teraz się przechadzam? Mmm! Wszystko jest dla mnie mniej więcej takie jak z wyobrażeń oraz ze zdjęć. Jest wiele kabli, rzeczywiście są plakaty, wisi panda ;) i są również rolety. Trwa lista NRD. Wita nas Dobroć, jest wszystko ogarniający Pegaz. Jest Dubelek. Jest jak w domu, tylko, że w radiu ;) W końcu nadchodzi czas występu zespołu, hura! Momentalnie przenoszę się w bliżej nieokreślone miejsce, niekoniecznie na naszej planecie. Troszkę się wyłączam słysząc boski głos Nathana. Żałuję tylko, że Piers - perkusista, nie ma pełnego sprzętu. Przecież to głównie przez jego bity kocham ich muzykę i nic na to nie poradzę. Ale od czego jest koncert we wrześniu.


 Mimo, iż w studiu jest atmosfera skupienia, każdy wie, że ma klaskać. Oprócz tych, którzy tego wieczoru są operatorami sprzętów rejestrujących w ilości 4. Podczas "Diamonds" uśmiech nie schodzi nam z twarzy. Odwzajemnia go również wokalista! Kończą, udało się i to jak. Padamy z zachwytu. Krótka przerwa przed godz. 21, a później prawdziwa uczta czyli spełnienie marzeń Anny T. Słuchać Poduszkowca ze swych kuchennych czterech kątów to już wielka przyjemność, ale bycie tam podczas... :) Jak zwykle niewiele pamiętam, bo nie włączyłam nagrywania, gdyż nikt mi nie powiedział!, że będę tam gdzie jestem, grr! The Boxer Rebellion wciąż są w studiu. Są wyluzowani i gotowi do humorystycznych rozmów oraz do przekazania nam porcji wyśmienitej muzyki. Słyszymy idealne "New York", "Always", "If You Run". Wymiana uśmiechów między nami i Nathanem trwa w najlepsze - jest uroczy! No i kończą się występy. Jak ten czas w Warszawie szybko płynie. Żegnamy się z zespołem, robimy pamiątkowe zdjęcia ( dobrze, że inni mają lepsze zegarki ;) ) i zachowujemy wszystko w pamięci.


Właściwie w tej chwili powinniśmy udać się "z domu" do domu, ale przecież skoro Aga robi plejkę, czyli obowiązek Kustosza dopilnowany a w studiu gra prawdziwa muzyka i Prowadzący nas zatrzymuje, to wcale nie my jesteśmy winni tego zmieszania ;) Ech... powiem Wam coś, warto mieć marzenia i prozaicznie...doczekać ich spełnienia! Dzięki Wam dobrzy ludzie, nadający na odpowiednich falach! Co ja bym bez Was... To moje ulubione 27 urodziny :))

Powrót "z pełnymi rękami" do Krakowa nawet w nocy jest przyjemny. Damska część może się wygadać, dzięki czemu męska nie zasypia! Najczęściej powtarzające się zdanie na trasie: "To był hit". Przeżyłam to mocno, przeżywam dalej i przeżywać będę. Jakem Anna T.

p.s. i cieszę się ogromnie z magii muzyki, bo skoro męska część Toporka się jara to znaczy, że magia działa :)



środa, 10 lipca 2013

St. Harbour - kolejne electrocudo!

Electrozajawka trwa, w najlepsze! Dzień pełen niespodzianek, dobrych, muzycznych odkryć. A pośród nich właśnie band o nazwie St. Harbour. Kolejne nasze dobro polskie, z Poznania. Dwóch panów: Marcin Śliwa i Szymon Płachciński. Zdolni za pięciu ;) Po przesłuchaniu trzech piosenek czuję lato w pełni. Przychodzi bardziej z każdym dźwiękiem. Letni powiew świeżości. Czekam na więcej i na zasłużony rozgłos! Ciekawych - a jest czego, i chętnych zapraszam do posłuchania tych zdolnych ludzi na ich soundcloud    :)


sobota, 6 lipca 2013

Queen - po roku, koncert wciąż trwa.

Na samym początku mojego blogowania, bodajże w trzecim poście pisałam o koncercie grupy Mona z okazji Rock in Wrocław Festival. Ucięłam jednak niemiłosiernie wspomnienia po wpisie: przed nami koncert grupy Queen. I tak to zostawiłam... Teraz mija rok od tamtej soboty a we mnie wszystko ciągle żywe. To ta magia!
Niełatwo jest pisać o grupie, która była już sławna i dawała najlepsze koncerty, kiedy miałam zaledwie 5 dni. Nigdy też nie pomyślałabym, że będę mogła przeżyć choć mały smak tego co działo się na koncertach w latach '80. A wszystko dzięki trasie koncertowej grupy Queen, gościnnie z wokalem Adama Lamberta.
W moim domu rodzinnym, choć niewiele mówiło się o światowej muzyce, gdy radio grało "I want to break free", wiedziałam, że trzeba zrobić najgłośniej jak się da bo Mama uwielbia Freddiego ;) Jeśli tylko zatem była taka możliwość, niczym zaprogramowana z wielką radością kręciłam gałką w prawo, dumna z rozpoznanych dźwięków. Kiedy w lipcu tamtego roku oznajmiłam, no dobra - pochwaliłam się tym, że jadę zobaczyć i usłyszeć kawałek historii muzyki, na rodzinie nie zrobiło to wrażenia. Dlaczego? Ano dla Freddiego - "przecież jego już nie ma, to nie to samo, nikt mu nie dorówna..." Ok. Sama przyznaję, oglądając w internecie występy z Lambertem, coś mi nie grało - może ta cała otoczka, która jest wokół niego stworzona? Postanowiłam, że więcej nie oglądam, a opinię wydam po koncercie. I ten koncert jak żaden inny nauczył mnie tego, by nie przekreślać muzyki, chęci jej wskrzeszenia po tylu latach, chęci, niesamowitej chęci podzielenia się nią!

W momencie gdy skończył grać mój ulubiony zespół na Festiwalu, nasza czteroosobowa grupa przesunęła się ku końcowi płyty, zupełnie nieświadoma co ją czeka. Przez głowę mi nie przeszło, że to co za chwilę usłyszę, wzbudzi we mnie takie emocje. Właściwie to był koncert emocji, na zmianę ze łzami, zamkniętymi oczami i przyjemnym bujaniem, w ciemnościach stadionu we Wrocławiu. Lecz nim pojawiły się największe emocje tamtej soboty, tłum zręcznie wybił rytm "We Will Rock You", całkiem się rozkręcając. Nie pamiętam dokładnie kolejności utworów, ale kiedy wybrzmiało "Under Pressure", cały stadion buchnął gromkimi okrzykami i piskami! Później już tylko każdy się kiwał i radośnie podskakiwał, w miarę swoich możliwości.
Przy "Who Wants To Live Forever" nastąpił pierwszy szok i podziw dla głosu Adama Lamberta. Wielkie wzruszenie - piękna chwila. Rozbrzmiewa "Kind Of Magic" oraz wspaniale kołyszące "These Are The Days Of Our Lives". To, co wydarzyło się z okazji "Love of my life" ciężko opisać. Myślę, że najlepiej odda to ten fragment:


Od siebie dodam tylko to, że już samo przywitanie Briana May'a po polsku i niesamowita rozmowa z publicznością była bardzo wzruszająca. Wspólne odśpiewanie pierwszych wersów, publiczność dała z siebie wszystko, o czym może świadczyć znaczący ruch głową Briana w podzięce. Co stało się później? Uśmiech na naszych twarzach zostawił sam Freddie, "pojawiając się" na scenie. I tak sobie razem śpiewaliśmy. To był zenit. Zenit wszystkiego, tłum nie mógł się uspokoić, zdawało się, że ktoś nam wszystkim nastawił ręce do klaskania na program 5-minutowy, z mocnym wirowaniem ;) Potem było już tylko piękniej z "I want to break free", świetnym "Radio Ga Ga", "Somebody To Love". A na deser "The Show Must Go On" i "Bohemian Rhapsody".

Coś niesamowitego. Około dwóch godzin historycznego grania kawałków, które były takie odległe, że niedostępne a nagle podane na dłoni. Co mogę dodać - niestety muszę - niech żałują ci, którzy przekreślili na wstępie ten koncert, którzy podśmiewali się z Adama Lamberta. Ten za każdą wyśpiewaną tego wieczoru piosenkę był niezmiernie wdzięczny i widać, że był to dla niego zaszczyt. A może niektózy sądzili, że "starsi panowie" nie podołają, że coś z nich zwiało? Nic z tych rzeczy! Była siła, moc, był duch tamtych lat. Dało się go odczuć oraz zobaczyć :)


poniedziałek, 1 lipca 2013

Dawid Podsiadło, czyli historia o tym, jak spotkały się dwa koty.

"Stoi samotna pompa, w ulicy Chryzopompa..." - tak śpiewa Grzegorz Turnau. Stoi w Krakowie, tyle że nie samotna. Jest letni, dość chłodny niedzielny wieczór. W powietrzu unosi się zapach resztek jaśminu. Planty świecą pustkami. A w towarzystwie ciut pochmurnego nieba i szumiących drzew, mając za sąsiada Teatr Juliusza Słowackiego, swój koncert rozpoczyna Dawid Podsiadło. Większość publiczności siedzi grzecznie na stołeczkach niczym na przedstawieniu. Właściwie na kilkanaście minut przed koncertem miejsca nie ma zbyt wiele. Jednak ostatnią deską ratunku dla 6 osób okazuje się krawężnik tuż pod sceną. Bomba!

Na scenę wchodzi zespół, po chwili wbiega sam on, król słowa, mistrz dowcipu i bóg głosu - Dawid. Koncert rozpoczyna piosenka pt. "Jump". Pierwsze dźwięki pozwalają nam zrozumieć, że dalej będzie już tylko piękniej... o ile nic muzyków nie zaskoczy ;) Kończy się pierwszy utwór, Dawid wita się z nami po swojemu, po cudownemu swojemu. Wystarczą dwa słowa by nawiązać kontakt. Jak się jednak okazuje, by go utrzymać potrzeba 4 minut uroczej "gadaniny", jaką na zawołanie posiada ten pan. Gdy wybrzmiewa początek "Trójkątów i Kwadratów", perkusiście coś nie gra, dosłownie. Jest zatem czas, by opowiedzieć o życiu, bo Dawidowi, jak sam przyznaje, wychodzi to dobrze. Problemy technicznie zostają rozwiązane raz dwa i z uśmiechem na twarzy pozostałym po scenicznych żartach znów możemy cieszyć się świetnym głosem oraz wąchać dźwięki instrumentów.


Przychodzi kolej na "Vitane". Dawid postanawia nam wyjaśnić o co tak naprawdę chodzi w tym tytule, bo takie słowo nawet nie istnieje. Do tego jest grupka osób, które zainteresował ten tytuł. I tak dowiadujemy się, iż w pierwotnej wersji piosenki wszystkie zwrotki zaczynały się od zwrotu: "Every now and then I wonder..." Szukając więc pomysły na tytuł, Dawid zebrał w całość pierwsze litery każdego z wyrazu i tak powstało Enatiw. Ok, ale co dalej? Ani to brzmi, ani nic nie znaczy. Jak się okazuje, czasem wystarczy spojrzeć na słowo z ciut innej perspektywy, zboczyć trochę w lewo, sprawić by brzmiało - zangielszczyć i powstaje urocze słowo "Vitaine". Samo słowo to coś, ale piosenka dopiero oddaje ten cały zabieg słów.

Po piosence "z własnego słownika" jest czas na "!H.a.p.p.y!". Wokal wisi nade mną, światło ze sceny bije po oczach, zasłaniając twarz Dawida, ale bujna czupryna nakreśla kształt. Pozdrowienia dla szamponu :)
Przy "No" większość z nas już się solidnie kołysze. Toż to najbardziej "Strokes'owa" piosenka - wypadałoby zatańczyć. Do tego namawiał sam Dawid. My, ludzie z krawężnika koncertowego bardzo chętnie, ale...te krzesełka, ta siedząca na stołkach drętwość - no nie da się, bo zasłaniać to grzech.
Słuchając bardzo akustycznie osobistego "Bridge", niczym nie zwodzeni przechodzimy śmiało w piękne "And I". To od początku był najmocniejszy punkt płyty Comfort and Happiness. Słuchając żywych kawałków wybieram dwóch innych faworytów, ale o tym za chwilkę.
Mamy okazję usłyszeć także utwór "Tea", który jest, a tak naprawdę go nie ma, gdyż nie wchodzi w skład tej już platynowej płyty. Słuchałam go pierwszy raz i od razu poczułam smak drugiego albumu. Smaczny a może nawet smaczniejszy? "I'm searching" wprawia mnie w lekki stan rozkojarzenia koncertowego. Jest tak jak w tekście: "Close your eyes and dream...that you are free".

Przychodzi czas na moją drugą ulubioną piosenkę z płyty. "Elephant" wpędza mnie w trans. Patrzę na Dawida. Kurczę, ten facet oddaje całego siebie na scenie nam. Jest szczery do granic. Nie zostawia nic dla siebie, podaje na tacy najlepiej przyprawione dźwięki i pozwala zabrać - że też nie wzięłam żadnego większego pojemniczka niż moja głowa! ;) I to jest szczyt koncertu. Mistrzostwo! Nie mija pięć minut a na muzyczne podium zaprasza mistrz numer 2. "No Part II" - odpływam. Oczy zalewa powódź, czasem tylko spojrzę na Dawida i zobaczę Jima Morrisona. Mmm.... Uczta.
"No Part II" weszło w skład uroczego bisu, podobnie jak "Trójkąty i Kwadraty" w akustycznej wersji, już na pożegnanie. Niestety gwiazdy nie formowały tego wieczoru figur geometrycznych, choć sam Dawid uparcie ich szukał, wpatrując się w niebo. Mimo to, był to świetny, imieninowy wieczór z cyklu 2w1: prócz potężnej dawki dobrego brzmienia również działka humoru połączonego z dystansem, takim jaki nie zdarza się często :)





Koniec...koncertu. Czas na miłe spotkanie po koncercie. Dawid dzielnie staje w kąciku i rozdaje podpisy. Z każdym zamienia słowo. Takie zwyczajne, ciepłe. Jest nawet "ściskańsko" :) no i zdjęcia. Spokojnie stajemy na końcu kolejki. Szczęściarzami zwą się ci, którzy trzymają w ręku płytę, gotową i czekając na złożenie podpisu - dziękuję Magda! Podchodzimy do Dawida, trzymam w ręku swą płytę ale najpierw składam dzięki za "Elephant" i "No Part II". Podpis jest? Jest! Zdjęcie jest? Jest! Kot jest....? :)




Dzięki za kota. Do zobaczenia w październiku!