niedziela, 5 października 2014

Lukasz Lach - muzyczny indywidualista serwuje nowości.

Warto szperać w internecie. Nawet kosztem niedzielnego słońca. Warto tym bardziej, jeśli finalnie odnajduje się zupełnie nowe, dwie piosenki swego ulubionego, głęboko lirycznego, ciągle za mało znanego l.człowieka, artysty. Tak, tak - Lukasz Lach. Szerszemu gronu znany ze swej łódzkiej formacji L.Stadt, ale też z pobocznych projektów, takich jak np. 2Cresky
Fajna sprawa, kiedy człowiek potrafi umiejętnie dzielić swój czas i podczas nagrywania nowej płyty z L.Stadt, tworzy też coś całkiem swojego. Znowu ciekawego, zajmującego, przyciągającego wzrok w - w sumie - bardzo prostym teledysku, ale idealnie pasującym do wyśpiewywanych słów. Pierwsza w ucho i oko wpadła piosenka Harder. W klipie jest dokładnie tak, jak Łukasz pisze na swoim profilu fb.: "I am driven by BEAUTY and LAUGHTER and I'm sure you will be able to find them both from time to time while visiting my site." Interesujący, z przyjemnością zalegający w człowieku utwór, z męskimi chórkami w tle. Sprawdźcie poniżej i spróbujcie się nie uśmiechnąć ;) ...look at me, i'm still the same guy...




Drugi utwór - Don't haunt me to ciut poważniejsza propozycja. Piękne, o ile się nie mylę, polskie krajobrazy oraz zjawiający się i znikający główny bohater. Ciut przerażająco, zagadkowo, urywa się głos i widać niebo pełne, być może, statków kosmicznych? Taka muzyczna zajawka sprawia, że wchodzę w tryb oczekiwania na płytę i koncert.



piątek, 3 października 2014

"Mój przyjaciel pilot" - czyli gdzie zobaczyć dobre teledyski!

Od kilku dni dzieją się rzeczy niebywałe. Kiedyś to płyty same wchodziły do odtwarzacza. W sumie dalej tak jest, ale od 26 września do ręki sam wskakuje pilot. Dlaczego? Ano dlatego, że wreszcie jest powód by zniszczyć swe oczy i naprawić swe uszy. Wreszcie można swobodnie posłuchać muzyki i pooglądać teledyski, bez zagrożenia że zaatakuje nas plastik. Muzo.tv to nowa, ciekawa, ambitna telewizja. Umiejętnie wymieszane kawałki zaspokajają gusta muzyczne. Jest forma, jest treść, brak tylko przerostu ;) Stare przeplata się z nowym, dzięki temu jestem na bieżąco i mam okazję nadrobić klipy z czasów dinozaurów! Queen, Led Zeppelin, The Cure, Pearl Jam vs Editors, Muse, Queens of The Stone Age. Są klipy z podwórka, całkiem zapomniane jak "Zegar" Edyty Bartosiewicz. Nic tylko się gapić. 

Bo z telewizją jest jak z orzeszkami: jednocześnie ich nienawidzisz, ale i nie potrafisz przestać jeść! Smacznego!

sobota, 20 września 2014

"Love is the warmest colour" - Alt-J

Na samym początku zejdźcie niżej i włączcie odpowiedni podkład. Numer 3. Już? No to Nara.
Narzekałam, narzekałam że brak mi czegoś nowego w muzyce. Czegoś takiego...o! Z pomocą przyszli Alt-J (nigdy kurcze nie wiem jak ich pisać ;)) ze swoją nową płytą This Is All Yours. Z płytą w całości absorbującą, rytmicznie niejednoznaczną i zachodząca dźwiękami na siebie, na której dzielone słowa wyprzedzają dźwięki. Ciekawe teksty i ogólny zamysł krążka. To chyba zwą historią. Płyta w większości powstała podczas trasy koncertowej, promującej ich debiutancki album An Awesome Wave. Z piosenek wylewają się instrumenty, idealnie dobrane. Temat przewodni: Nara, czyli miejscowość na wyspie Honsiu, gdzie najzwyczajniej na terenie całego miasta spacerują sarny i jelenie. Piosenka, którą być może nadal słuchacie, bo spodobała Wam się i zapętlacie ją 30 raz, jest o swobodzie życia. 

Warto choć raz przesłuchać album w całości. Po fascynacji Narą, ciekawsze momenty to napędzający Every Other Freckle z genialnym tekstem i lekko zwariowane Left Hand Free. A na wyciszenie Warm Foothills z czarującym dwugłosem i gwizdem. Poleca się. Oficjalna premiera albumu to 22 września 2014.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Duet niebalnalny, mistrzowie brzmiący idealnie!

Kiedy w ucho i w oko trafia taki brylant, to żadne wymówki, że trzeba iść spać, by jakoś wstać, nie działają! Nigdy w życiu nie połączyłabym tych dwóch osób a co dopiero głosów. Przed Wami Mistrzowie dzisiejszego wieczoru w dwóch piosenkach: "Bossej" i "swojej" ;) . I nie wiadomo, która piękniejsza :)


wtorek, 12 sierpnia 2014

Brakujące ogniwo między Arcade Fire a Haim.

Daaawno już nie wpadłam na całkiem nowy zespół. Dlatego kiedy w niedzielę trafiłam na to nagranie, pomyślałam: to jest to! Patrząc na Lucius - bo o nich mowa - można dostać kociokwiku. Właściwie słuchając ich także, są nieźle pokręceni. Ciekawy skład gwarantuje rozbieganą muzykę, gdzie często głosy biją się o władzę z instrumentami, ale ostatecznie jest całkiem dobrze. Pochodzą z Brooklynu. Mają na koncie dwa albumy i kilka niezłych teledysków. 
The Guardian opisał ich jako "brakujące ogniwo między Arcade Fire a Haim". Posłuchajcie i popatrzcie na nich chwilę, warto! Głosy wokalistek brzmią idealnie równo. Nothing Ordinary :)




piątek, 8 sierpnia 2014

Niektórym piosenkom trzeba dać czas.

Od obojętności do zakochania. Oto genialne wykonanie "Fly Boy Blue/Lunette" z najnowszej płyty The Take Off And Landing Of Everything. Dobrze, że jest Elbow.


poniedziałek, 14 lipca 2014

Tak smakuje lato właśnie.

Wolność, podróż przed siebie, pola zbóż, miła łąka, dobre towarzystwo, swoboda i natura. Tak powstaje fajny klip do pięknie smutnej piosenki. Aa jeszcze niezły samochód ;)
Fajnie, że ktoś wiedział, że chciałam złapać księżyc na lasso w dzieciństwie.
Posłuchajcie i zobaczcie jak dobrze brzmi polska piosenka, polskim latem, zagryzana polską śliwką. To Lorein!



wtorek, 17 czerwca 2014

OWF.

Apsik....!
Kichnęłam i nagle poczułam na sobie zimny "www"... weekendowy warszawski wiatr. A wraz z nim przewędrował przez moje ciało zidentyfikowany dreszcz. Zostawił ciary - to takie koncertowe, krótkotrwałe dziary. Spędziłam niesamowite trzy dni w stołecznym mieście, choć powinnam dwa...

Jest początek roku. Co jakiś czas dowiaduję się, że zespoły które przyjadą na tegoroczną edycję Orange Warsaw Festival są tymi, o których zobaczeniu i usłyszeniu marzę. Fajnie, ale... przecież Florence And The Machine już widziałam, Queens Of The Stone Age - ok, lubię ale może dwie piosenki a nowa płyta mnie nie porwała (takie stwierdzenie pada najczęściej wtedy, kiedy w ogóle się jej nie przesłucha - dzięki Mariusz ;) ), David Guetta?? No jak?! I tak od zespołu do zespołu. Poważniej zaczyna się robić, kiedy oczom w koncertowych ogłoszeniach ukazuje się wiele mówiący i nie całkiem dziś już jednoznaczny skrót KOL. Wtedy wiem, że przybycie do Warszawy w piątek to mój musicaxeowy obowiązek - bo wiadomo - Kraków do Warszawy jedzie tylko w ważnych sprawach. Mijają miesiące, zbliża się czerwiec a ja dziękuję Bogu, że moja druga połowa wie jakie mam marzenia i kiedy widzę zbiorczy prezent imieninowo-rocznicowy w postaci karnetu na OWF to wariuje z radości. Ok, chciałam tylko piątek... zaraz, zaraz... w sobotę grają Bombay Bicycle Club, yeah! Szczęście trwa :)

Piątek, 13 czerwca: Jedziemy pociągiem całą ekipą z Krakowa. Cały przedział/wagon/pociąg/Kraków/miasta na trasie Krk-Wawa* (*niepotrzebne skreślić) mogą zorientować się, gdzie zmierzamy gdyż napierniczamy o muzyce jak nigdy, buzia z wrażenia nam się nie zamyka. Cel...Warszawo, jakaś ty piękna! Jaki w Tobie urok. Jakichże ty masz bezwzględnych kanarów... (milczenie)
Odwiedzamy dobrych znajomych i szybciutko pędzimy na Stadion Narodowy. Pada deszcz. Tłumy ludzi przed wejściem, wszyscy radośni, biegną po schodach, by jak najszybciej dostać się do środka. W tle grają już French Films - z zewnątrz brzmią świetnie! Wchodzimy na płytę stadionu najbardziej okrężną droga jaką się da, taką samą jak do ubikacji - szkoda, że po drodze piwa nie można kupić, bo chętnie bym sobie pochodziła w kółko. Organizacja pozostawia wiele do życzenia, ale jestem w stanie wybaczyć ci to Piotrku! Spotykamy najlepsze radiowe głosy i coraz śmielej zbliżamy pod scenę. 
Stacja I - Pixies - oho, zaraz kilkaset osób będzie się rewelacyjnie bawić, machać swoją czupryną, zarzucać się na lewo i prawo, grać na napowietrznej gitarze i śpiewać, jakby byli na scenie. Grają Pixies - mocne uderzenie - kiepskie nagłośnienie. Cofamy się i jest o niebo lepiej. Energia i znane uszom kawałki. Starsze jak Crackity Jones, Monkey Gone To Heaven oraz Where Is My Mind ale także nowe Indie Cindy i piosenka kilkudziesięciu dziewczyn ze stadionu czyli Magdalena 318 :) Moc! Cieszą wypowiedzi młodych ludzi brzmiące: "przyjechaliśmy tu dla Pixies". Nie umiem tylko ocenić kim była Kim, a raczej jak grała - chyba dobrze :) czerwona, wielka róża pięknie oplatała jej bas. 
Stacja II - Queens Of The Stone Age. Czasem granie czegoś w radiu nie wystarcza, czasem trzeba więcej zachęty i motywacji od innych, by przesłuchać cały dorobek zespołu. Zrobiłam tak z QOTSA i ten koncert jest w trójce najlepszych z całego festiwalu. Genialne brzmienie, bomba gitarowa ze świetnie wypadającym na żywo głosem - Joshua Homme - mój kolejny mistrz. A wspólne odśpiewanie Make It With Chu - miałam wrażenie, że stadion się rusza. Stadion tak, a na pewno fantastycznie ruszał się pewien tata ze swą córeczką na rękach. Hasali z tyłu płyty jak szaleni - przykład idzie z góry - kiedy tata miał rękę w górze to córcia też :) uroczy widok - czerwone słuchawki prawie większe od głowy trzylatki. Ale uśmiech i tańce były. Jak się później okazało, na koncert przybyła cała rodzinka, mama szalała z drugim dzieckiem.

Stacja III - Kings Of Leon...podczas tego koncertu wydarzyło się ze mną tyle ciekawych rzeczy, że ciężko to opisać. Z Kings Of Leon mam tak, że po prostu czuje te piosenki, jestem z nimi związana niewidzialną pięciolinią. Serce śpiewa, oczy płaczą - że też ja jeszcze nie zardzewiałam... Najlepszy koncert festiwalu, nie obchodziło mnie za bardzo nagłośnienie, brak interakcji zespołu z publiką. Przyjechałam posłuchać emocji, powspominać pewne chwile, skojarzyć je z piosenkami i najnormalniej się zasłuchać. Spełniło mi się kolejne muzyczne marzenie, ludziom wokół chyba też - większość śpiewała a po koncercie długo, długo płakała... Wiele czytam o tym koncercie nie do końca dobrych opinii: "jak na headlinera powinni dać z siebie więcej", "dobrze zagrana płyta nie wystarczy"... no cóż...

Sobota, 14 czerwca: Piątkowy pech minął, wyspanie w sferze marzeń, ale z twarzy nie możemy pozbyć się uśmiechu. Zbawienna kawa, parasol w rękę i ruszamy. Z okazji wyjścia na zewnątrz, czyli nasze pole dopada nas ulewa. Zbliża się godzina 18.

Stacja IV - Bombay Bicycle Club. Zespół o którego zobaczeniu na żywo nawet nie marzyłam, byli tak odlegli. A w sobotę prawie na wyciągnięcie ręki. Wybrzmiało moje ukochane "Lights out, words gone", świetnie wypadły też kawałki z najnowszej płyty "So long, see you tomorrow" z rewelacyjnym wokalem kobiecym. Lekkość dźwięków z każdą chwilą przyciągała pod scenę publiczność. Ludzie po prostu dobrze się bawili - chyba byli nieźle zdziwieni, że czekając na późniejsze koncerty można poznać taki fajny band. Po Orange Warsaw Festival przybyło im wielu fanów i ma wielką nadzieję, że BBC wrócą do Polski na koncert klubowy.

W sumie to ja nie lubię tych stacji...

Ogromnie się cieszę, że udało mi się zobaczyć choć fragment naszych polskich zdolnych ludzi z Sorry Boys. Ze sceny znów snuły się romantyczne opowieści Beli o piosenkach. Sekcja gitarowa w dalszym ciągu mocna i wyraźna. W międzyczasie rozpoczął się koncert The Wombats. Festiwal dylematów czyli bieg po schodach na stadion. Nie żałuję. Energia, przednia zabawa, odganiająca depresyjne myśli. Podczas koncertu pada pytanie, skąd są The Wombats? No jak to skąd, z Tokyo :))
Kolejny koncert: The Kooks. W tym dniu odczuwałam chyba największe zmęczenie co przełożyło się niestety na taki a nie inny odbiór koncertów. Papka dźwiękowa, piszczący i skrzeczący Luke Pritchard - nie tym razem. Ale nowy kawałek "Down" dał radę. Starsze "Is It Me", "Junk Of The Heart" to miłe, przyjemne dla uszu momenty. Ale wszyscy jakby czekają na królową brokatu. Wianki, wianki, brokat, wianki, brokat, brokat i wianki to widok spod sceny. Barierkowicze to silni ludzie. Sceną rządzą Florence And The Machine. Flo na scenie ma swój świat i nie jestem pewna czy każdy ma do niego wstęp. Mistrzyni spektaklu, biegająca z brokatowym pyłem w woreczku, posypująca obficie wszystko wokół. To robi wrażenie, nawet za drugim razem. Ciut kokieterii w połączeniu z genialnym popisem wokalnym i mamy sukces. Północ - zieeeew :)

Niedziela, 15 czerwca. Czas pakowania, ale do wyjazdu jeszcze daleko. Kiedy myślałam o OWF, to trzeci dzień był dla mnie najmniej emocjonującym. Jak się okazało, pewne momenty postawiły go na równi z drugim dniem. Koncertowe podskoki rozpoczęłam z I Am Giant - specjalistów od "Purpurowego Serca". Mają siłę w nogach ci panowie i najwyraźniej lubią polską publiczność, to bodajże trzeci ich koncert w naszym kraju. Niezła rozgrzewka przed resztą. Wędrówka pod dużą scenę, by zobaczyć The 1975. Hydro zespół, którego występ był dla wielu zagadką. Przyzwoite dźwięki, które rozhuśtały solidnie towarzystwo. Zabrakło tylko "Undo" - taki wcale koncertowy kawałek. Później niby ktoś grał, niby jakieś cyfry na różowym tle widziałam, ale jednak częściej język wokalisty, fee. Jakoś zleciało :) Zmęczenie wygoniło mnie na trybuny, skąd świetnie słuchało się i oglądało grupę Outkast. Czad! Tańcząca sekcja dęta popisuje się na scenie, ale wszyscy czekają na "Hey Ya" i "Ms. Jackson" - piosenki młodości! Warto było tam być nawet tylko dla tych dwóch utworów. I na sam koniec David z Guetta. Jedyny koncert, na którym trybuny się spłyciły i mogły poczuć, gdzie powinno się przeżywać koncerty ;) (ała, nie bij Ula) Szczerze? Świetna zabawa, przyjemna dla oka i ucha. Mistrzunio porwał tłumy, miały miejsce dzikie tańce, boksowania w miejscu i deptanie kapusty. No i pyk...skończyło się. O stoczyło się po schodach, W wpadło do Wisły a F cały czas pilnowało, by było fajnie. No i było - dzięki ekipo!

Spanie na dworcu w Warszawie zaliczone, w pociągu też a rano wszyscy jak nowo narodzeni zawalczyli z codziennością. Brawa dla tych, którzy wytrwali w czytaniu.

środa, 28 maja 2014

Elliott why? :)

Długo, długo czekałam na ten moment, kiedy oficjalnie będzie można słuchać nowej piosenki Elliotta Williamsa a właściwie jego nowego projektu Y.O.U. Ostatnimi czasy wydał EPkę, która jest dość zróżnicowana. Pierwsze zetknięcie to kawałek Heavy Crown - świetny utwór z uzależniającym wstępem. Następnie Volvic - słuchając tego, człowiekowi kiwa się wszystko oprócz zębów ;) Z kolei Gloom nie trafił do mnie zupełnie. A dziś, jak piorun z nieba, nie dość że światło dzienne ujrzała, jakiś czas temu już skomponowana, piękna piosenka Some Other Love to jeszcze z teledyskiem. Co prawda teledysk trwa tylko 2:23 i utwór brutalnie skrócony, ale W TYM MIEJSCU możecie posłuchać całości.
A teledysk poniżej. Lubię tego faceta!




poniedziałek, 26 maja 2014

Panowie z Mony troszkę się...zabawili :)

Zapowiadali, zapowiadali i w końcu wypuścili w świat swój najnowszy teledysk. Tym razem, po tańcu z trupią czaszką do kawałka "Like You Do", przyszedł czas na "Wasted". Klip jest bardzo w ich stylu - zawsze po zobaczeniu czegokolwiek od Mony nasuwa mi się takie stwierdzenie. Dobrze się bawią. Tylko Vince'a brak. Muszę doczytać co się wydarzyło, gdyż umknął mi jakoś fakt jego odejścia z grupy, oficjalnie. Bo prywatnie chyba oddał się swej rodzinie, jak donosi jego instagram. Tak czy siak - powodzenia mój pierwszy z czterech ulubionych perkusistów :)

Zobaczcie co dzieje się w Nashville:




poniedziałek, 12 maja 2014

L.Stadt wystąpił w Krakowie i było to dobre!




W środę 7 maja 2014 roku w Krakowie, w ramach Sceny Muzycznej festiwalu Off Plus Camera, odbył się koncert łódzkiej formacji L.Stadt, bardzo dobrze znanej krakowianom. Panowie z L.Stadt powrócili do stolicy Małopolski dokładnie po roku i zostali ciepło przyjęci. Każdego dnia Festiwalu zaplanowano koncerty – tego dnia zaprezentowała się również krakowska grupa Cinemon. W planach był także występ Petera Brodericka, ale spore opóźnienie koncertowe nie pozwoliło mi zostać na występie ostatniego artysty – było już około północy. Zatem o tym co udało mi się usłyszeć.
Cinemon. To już drugi koncert, który dane mi było zobaczyć. Pierwszy 3 lata temu, występowali zupełnie tak jak wczoraj przed L.Stadt i nawet miejsce to samo, bo wspomnę – wszystkie koncerty odbywają się w klubie Lizard King. Trójka dobrze brzmiących muzyków, z energią, fajnymi riffami gitarowymi, humorem i całkiem przyzwoicie bawiącą się publicznością. Wokalista zarzucając swą bujną czupryną dawał popis umiejętności. Dzielnie wspomagał go perkusista. Godzina obcowania z mocną, gitarową muzyką podniosła już wysoką temperaturę, panującą w klubie.

Czas na L.Stadt. Panowie rozkładają sprzęt, krótkie przywitanie wzrokowe, bo przecież znamy się nie od dziś i czekamy aż zaczną grać. Na sam widok klawiszy robi mi się cieplej na sercu bo wiem, że to oznacza moje ulubione wersje piosenek takich jak Londyn, Take Care czy Come Away Melinda. Koncert rozpoczyna ostatnia z wymienionych. Czyli wszyscy w klubie po cichu sobie „mamią” :), pomagając skupionemu jak zawsze na scenie Łukaszowi Lachowi. Spoglądam w prawo i widzę mocno zajawionego w to co robi, czyli w granie na gitarze, Adama Lewartowskiego – genialna mimika twarzy dodaje głębi basowemu brzmieniu. Dalej w prawo moi ulubieńcy: sekcja perkusyjna. Z wielką przyjemnością patrzy się na dwóch facetów, zgranych co do „nanosekundy” :) Zawartość klubu Lizard King buja się do takich kawałków jak Fashion Freak i Lola/Charmin - koncertowe bomby energetyczne! Smooth – dzięki/przez You Gotta Move zapomniałam jaki to rewelacyjny kawałek! U.F.O. – klawiszowy wstęp i pełna para, z instrumentów się dymi a wokal każdym na swój sposób porusza! Waiting Around To Die – to miło, że sam Townes Van Zandt wpadł do Krakowa – dokładnie tak się czułam. Musi lubić dobre kino ;) Jak zawsze piękny moment dla mnie to wspominane na początku Take Care oraz nieśmiertelny Londyn. Po każdej piosence ze sceny płynie dziękczynny uśmiech. To oznacza, że Kraków chyba dał radę, prawda? Kurczę, pewnie jestem nieobiektywna, ale każdy koncert tej łódzkiej grupy gwarantuje dobrą zabawę. Zapewne na tym wydarzeniu było kilka przypadkowych osób i mam nadzieję, że stało się z nimi to, co ze mną kilka lat temu – wpadli w ten kompot i zakręcili się jak słoik z ogórkami na odbiór muzyki wielkiego formatu! 



Dobre muzycznie kilkadziesiąt minut. Wyczuwalna wśród publiczności energia i radość. Piękna chwila – za krótka. Może odrobinę liczyłam na jakiś zwiastun nowej płyty, nad którą L.Stadt pracuje, ale przecież cierpliwość dzięki/przez You Gotta Move mamy wyćwiczoną ;) 

Kraków dziękuje – zapraszamy zaś! A poniżej trzy minuty wspomnień:



sobota, 10 maja 2014

So long, see you... next month!

Marzenia cały czas się spełniają. Nawet te z okazji drewnianej rocznicy. Ostatnio czuję się dokładnie tak, jak (bardzo trafnie) ujął to Paulo Coelho w Alchemiku:

"Kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat działa potajemnie by udało Ci się to osiągnąć."

Ponad miesiąc na odpowiednie przygotowanie. Zaczęłam już dziś i tak mnie to złamało, że hej...


poniedziałek, 5 maja 2014

Zapowiada się bardzo słoneczne lato i koncertowa środa!

Ciężko pisze się post z telefonu, ale okoliczności majówkowe sprawiły niespodziewany wzrost temperatury ciała. W Krakowie jest gorąco :) mimo, ze promienie słońca jeszcze nie dotarły wszędzie.

Jednak...do środy trzeba wyzdrowieć, gdyż szykuje się L.uczta czyli koncert grupy L.Stadt! Yes - po roku znów posłuchamy ich pięknych,  coverowych opowieści, zapewne czegoś starszego a i wszystko wskazuje na to, ze nowego kawałka "We wanna dance". Ma to być delikatna zmiana psychodelicznego klimatu z ukłonem dla pozytywnego czasu letniego i panującej dzięki niemu radości - świetnie! Zjawiajcie się licznie 7 maja o godz. 20 w klubie Lizard King bo występu tych panów nie można przegapić! Przed koncertem należy odebrać darmowy bilet w klubie, przypomnę że koncert odbywa się w ramach Off Sceny Muzycznej festiwalu Off Plus Camera.
A dziś w głowie króluje taka oto piosenka :)

piątek, 21 marca 2014

L.A.S. - koncert w krakowskim Magazynie Kultury.

20 marca 2014 roku w małym miasteczku, w całkiem magicznej dzielnicy Kazimierz, w klimatycznym Magazynie Kultury nagle... wyrósł L.A.S.! W L.A.S.-ie tym nie było dzikiej zwierzyny. Były za to odgłosy "natury", ciemność i niczego nie bojące się kilkadziesiąt osób, którym świeciły się oczy....... tu mnie poniosło ;) L.A.S. czyli Jacek Lachowicz dał koncert w Krakowie.


Muszę przyznać, że na koncert szłam nieprzygotowana. Poznałam tylko trzy utwory, które krążą w sieci. Ale właściwie to wystarczyło mi, by zakręcić się wokół L.A.S.-u. Szeroko otwarłam oczy czytając, że ów Jacek Lachowicz to doświadczone muzyczne zwierze. Jeszcze szerzej, kiedy przypomniałam sobie, że ja tego pana skądś znam....aaa no tak - był w Sanatorium. Nie, nie w Ciechocinku - w Radiu EskaROCK, w któryś wtorek 2011 roku po godz. 21.

Kiedy więc przybyłyśmy do Magazynu Kultury z towarzyszką tej koncertowej doli ;) nie przywitały nas oczekujące na wejście tłumy. Ale teraz sobie myślę, że dzięki temu na koncercie było tak wyjątkowo. Gdyby jeszcze szanowna ekipa Magazynu zlikwidowała miejsca siedzące i tym samym zmusiła i zachęciła publiczność do swobody, ale takiej, że nie kto chce, to stoi, tylko wszyscy - byłoby perfekcyjnie ;) Na scenie przywitało nas runo leśne - czyli sławny dywanik, łąka kabli, dwa drzewa - stoliki i wielki ekran z leśnymi obrazami. A gdzieś z tyłu sali cierpliwie siedział sobie L.A.S. Kilka chwil po godz. 20. rozpoczął się koncert. Muszę przyznać, że fakt występowania samemu na scenie, choćby bez wsparcia wzrokowego od dajmy na to perkusisty ;) był dla mnie z początku dość kłopotliwy. Zresztą podejrzewam, że dla Jacka Lachowicza także. Wszyscy chyba byliśmy pod wrażeniem tego, ze jedna osoba może ogarniać tyle pokrętełek i suwaków naraz i jeszcze do tego tak rytmicznie tupać nogą! Wow. Właściwie z tego wrażenia nie wiedzieliśmy kiedy klaskać. Bo elektroniczne występy charakteryzują się zazwyczaj brakiem kompletnej ciszy. Ale w końcu jakoś nam się udało czasem zaklaskać. Ze sceny płynęły więc niebanalne dźwięki kilku instrumentów i jeden ciepły, głęboki głos - elektroniczny bukiet w sam raz na pierwszy dzień wiosny! Słyszeliśmy m.in. takie utwory jak: "Za Lasem". "Winda", "Zapowiadam" i "Pod Stopami". Miałam wielką przyjemność ze słuchania polskich tekstów - no naprawdę nic mnie tak ostatnio nie cieszy jak to, że ktoś fajnie zaśpiewa w naszym języku :) - bomba! Warto się wsłuchać w proste zdania, ale z wielkim przekazem. Między piosenkami wyszło na jaw, że L.A.S. to człowiek pełen (również suchego) humoru i dystansu do siebie. Na sali często rozlegał się śmiech, m.in. po tekstach w stylu: "Wytrzymajcie jeszcze trochę, już niedługo" bądź: "Teraz pobawimy się w "jaka to melodia". Za drzwiami nieśmiało czeka Robert Janowski" ;) Tego wieczoru w Krakowie, jeden człowiek - multiinstrumentalista - dał wyjątkowy solominimalkoncertakt, zgodnie z tym co wyznaje na co dzień. Po początkowym skrępowaniu nie zostało już ani śladu. Nawet zbłąkany kabelek w tobołku ze sprzętem się odnalazł i świetnie wypełnił kolejne kawałki. Ba! wkradł się bis - choć i tak wszystko było zaplanowane...;) Kraków dziękuje za L.A.S., bo tu coraz mniej drzew u nas. L.A.S.-ie - rozrastaj się na potęgę!

Występ był bardzo ciekawy, urokliwy i osobliwy - cenię sobie takie wieczory w Krakowie i liczę na więcej. Aga, kolejny raz dzięki za towarzystwo w mAGAzynie ;)

A tutaj coś dla tych, którzy ciekawi są jak to wyglądało. Musiałam ukraść kawałek tej genialnej piosenki "Ziemia Ocaleje", która od wczoraj jest nowym singlem.

niedziela, 2 marca 2014

Poduszkowiec w garażu (Garażowiec) - taka sytuacja :)

Jaka to piękna sobota, kiedy około godz. 15 (no istna godzina miłosierdzia :) ) dowiadujesz się, że prawdopodobnie do końca dnia nie zrobisz nic konkretnego, nie posprzątasz - dobrze, że już obiad zjedzony ;) I tak zasiadasz pośród całego sobotniego bałaganu, wśród stołków na stole. Obok ciebie kupka rzeczy do prasowania, samotny odkurzacz, czekający na zaproszenie do tańca. Za tobą deska do prasowania i (chyba) wyłączone żelazko. Parę minut po 17 świat zawiesza się na dwie godziny. Zapomniałam jak dobre one mogą być, że znów można się zamyślić, potupać nogą i pogadać. To taka ludzka rzecz. Jeśli ktoś tu jeszcze zagląda to zapraszam Was w imieniu Bisiora na dwie godziny muzyki. Poczujcie się jak w garażu, gdzie zaraza czyli "zgaraża" czyha co kilka minut. Miłego :)


sobota, 18 stycznia 2014

Oly. - ciekawy koncert w Magazynie Kultury.

Ostatnio miałam przyjemność być na koncercie, pierwszym w Nowym Roku w Magazynie Kultury w Krakowie. A jak wiadomo w Magazynie są same dobre koncerty i cieszę się, że prawdopodobnie spędzę tam kilka czwartkowych wieczorów w roku ;) Pojawiła się informacja o występie młodej, mało jeszcze znanej artystki o pseudonimie Oly. Nauczona doświadczeniem, że warto chadzać na takie pełne niewiadomych uczty za 15 zł, zdecydowałam się. Zainteresowanie było dość spore jak na tę zupełną 19letnią nowość muzyczną. 



Oly. to jak możemy dowiedzieć się z jej fb Olka Komsta. Po prostu. Swoimi skrzydłami objęła ją wytwórnia NEXTPOP czyli maszyna do produkowania tajemnic ;) 

Scena Magazynu jest dość specyficzna, można powiedzieć bardzo naturalna i taka, jak ją ktoś z desek zbił ;) ale dywanik jest! Chwilkę po godz. 20 na scenę wchodzi dziewczyna z chłopakiem. W rękach trzymają małe instrumenty, do których mają zamiłowanie. Właściwie magia tego koncertu polegała na genialnym głosie wokalistki, bardzo czystym i współgrającym z minimalizmem scenicznym oraz na celowo błąkających się dźwiękach ukulele. Gdybym była złośliwa to napisałabym, że Oly. wyszła ze szkoły i zapomniała przebrać butów ;) ale tego nie zrobię! Będę za to niezmiernie zdumiona wiekiem i tym jak można czarować głosem. Skromna, zdolna dziewczyna w towarzystwie gitarowego wsparcia od bodajże Miłosza, muzyka, przygaszone światła i nie trzeba nic więcej. Posłuchajcie troszkę od Oly.'nkluzif ;) Najpierw czegoś jej a potem coveru Florence and the Machine.


sobota, 4 stycznia 2014

Jak mogłam zapomnieć o Tomku Makowieckim!


Takich rzeczy się chyba nie wybacza, przepraszam Cię Tomasz. Zupełnie wyleciała mi z głowy Twa płyta a dzisiaj po prostu się przypomniała. A jakie to przyjemne było. Właściwie jest, bo trwa od jakichś 3 godzin do teraz.
Tomaszu Makowiecki, Twój album "Moizm" zdobywa więc pierwsze miejsce w kategorii "jak dobrze, że jesteś i zawsze mnie słuchasz" :)

Ze szlaku nocnych niedopałków, Anna.