środa, 30 października 2013

Editors - Kraków, 29.X.2013 r. (Elliott why)

No i co tu napisać po koncercie, który był nadzwyczajnie przepiękny? Ciężko jest w kilkunastu zdaniach wyrazić to, co działo się wczorajszego wieczoru z Editorsami. Ktoś powie: to tylko koncert, wyluzuj - już po! No nie da się, nie potrafię - próbowałam. Do początku zatem.

Moja przygoda z zespołem Editors zaczęła się mniej więcej 7 lat temu. Ula, która zapewne jeszcze wtedy nie wiedziała, że będzie połową "muzycznego taboretu" podsyłała mi piosenki. Wróć - ona mnie uczyła poznawać odpowiednią muzykę. Najczęściej jednak te polecajki Uli odsłuchane były raz i lądowały w folderze "na później". Przez te parę lat muzyka zespołu Editors przewijała się w postaci chyba największych hitów: Munich, Papillon, The Racing Rats i - co należy jednak wyraźnie podkreślić - zawsze wywoływała dobre skojarzenia :) Aż tu nagle dowiedziałam się, że do załogi zespołu dołączył Elliott Williams - człowiek Airship. Trochę nie rozumiałam dlaczego, skoro miał swój zespół, ze świetnym materiałem na pierwszej płycie i ponoć wiele piosenek na druga płytę. Why było częstym pytaniem. Ale dzięki temu przejściu udało mi się połączyć mojego idola ze świetną muzyką.

Ukazała się płyta. Zachwyciła w całości, być może dlatego, że nie znam dokładnie muzycznej przeszłości Editors i nie mam porównania. Piosenki dość szybko wbiły się w głowę - "A Ton of Love", "Sugar" oraz "Formaldehyde" wybrzmiewające z radia zrobiły swoją robotę. Cieszyłam się, że słychać w nich Elliotta. Spokojniejsze kawałki z "The Weight Of Your Love" słuchałam z płyty, która magicznie trafiła w moje ręce. Pojawiła się wiadomość o koncercie i automatyczna decyzja, że trzeba być, zwłaszcza, że prawie pod nosem. Hurra - wreszcie ktoś pamiętał o Krakowie! Idziemy więc do Łaźni Nowej na muzyczne oczyszczenie (wiadomo - idę dla Elliotta ;))

Sama Łaźnia Nowa okazała się być idealnym miejscem koncertowym, z dobrym nagłośnieniem, z przestrzenią, z miłymi ludźmi oraz z wyjściem na parking - a to szczególnie ważne - równie jak wc ;)
Równo z godziną 19 zaczął grać support. Balthazar - sceniczne cudo! Nie zastanawiając się długo, pobiegliśmy z ekipą "pod scenę". Jakie to było dobre. Od pierwszej piosenki, ze świetnymi wokalami, z idealnym współbrzmieniem, prawie chóralnym. Były skrzypce - była energia. Koncert w przyszłości? Może będzie - jeśli Kacper i Melchior dowiozą kadzidło i mirrę - bo złoto było na scenie :)

Przybliżyliśmy się ku scenie, koniecznie po lewej. Why? Gdyż z lewej urzęduje człowiek Airship. Tuż po 20 na scenie pojawili się panowie z Editors. Przywitani dużymi brawami, zaczęli od rewelacyjnego "Sugar". Na początku słabo słychać było wokal. Później już tylko idealnie. To co wyprawia Tom Smith na scenie jest nie do opisania. Gra ze samym sobą, siłuje się z mikrofonem, odpędza niewidzialne moce, wskakuje na pianino. Mimika twarzy Toma Smitha to dobry temat na jakieś wypracowanie. A same ruchy ciała i jego giętkość dodaje tylko teatralności występom - wszak byliśmy nomen omen w Teatrze. Kiedy wybuchają pierwsze dźwięki "A Ton Of Love" ludzie szaleją. Chwytliwe "desire", dochodzące z sali wprowadza Toma w uśmiech. Jednym z fajniejszych momentów był ten, w którym Elliott Williams poczuł zew przodowania scenicznego i wreszcie wyszedł z tego swojego lewego kącika na środek, przed samą publiczność i przy "The Racing Rats" zachęcał ludzi do zabawy. To było genialne! I naprawdę Elliott świetnie dopełnia piosenki Tomowi. Chórki w "Formaldehyde" - właściwie śpiewali wszyscy. Kolejnym pięknym momentem było akustyczne wykonanie "The Phone Book" - głos Toma powoli oplatał publiczność. Ciekawie wypadła tez wersja "Nothing" - w połowie akustyczna, w drugiej części z całym zespołem. I z wielką interakcją zgromadzonych. Warto jeszcze przywołać "Honesty" - po "The Phone Book" - podśpiewuję najczęściej. Całe te niespełna dwie godziny zakończyło energetyczne "Papillon".
Genialne, wyśmienite muzycznie dwie godziny obcowania z muzyką, która okazała się być mi bliższa niż przypuszczałam. Zespół chyba także bawił się dobrze, mimo zmęczenia koncertami prawie co dzień, na scenie nie było słabości. Panowie sypali piórkami jak pszenicą ;) rozdali też pałeczki i setlisty. Lepszego scenariusza chyba nie mogłam sobie ułożyć. I tu opowieść mogłaby się skończyć...

Ale kiedy jest się na świetnym koncercie, ze świetnymi ludźmi, którzy na dodatek mają trochę wolnego czasu po koncercie by wymienić się przeżyciami - każdy przecież tego wieczoru miał inne i skupiał wzrok gdzie indziej ;) - to takie okazji się nie marnuje. Przenosimy więc swe rozmarzone, ciut obolałe ciała na fotele do strefy pitnej w Łaźni. Wchodząc powiewa przywracający nas do rzeczywistości chłód z zewnątrz. O, super - można wyjść i zap... przewietrzyć się :) W środku atmosfera typowo pokoncertowa - piwo piją nawet Trzej Królowie. My jednak wychodzimy tajemniczymi schodkami na zewnątrz. Obserwujemy jak obsługa pakuje sprzęt muzyczny do wielkiej ciężarówy. Obok stoi równie tajemniczy czerwony autobus. Po drugiej stronie, za murem garstka osób która wytrwale czeka aż zespół do nich wyjdzie. "Oj chyba nie wyjdą" - pomyślało mi się. Ale grupka trzyma w ręku płyty, nie odchodzi na krok, wartuje. No i rzeczywiście po kilkunastu minutach do czerwonego autokaru zmierzają Ed i Russell. Robi się zamieszanie - głównie w mojej głowie - bo widzę jak ci dwaj wyżej wymienieni po prostu podchodzą do fanów. Zdaje sobie sprawę, że za chwilę przyjdzie Elliott. Schodzimy czym prędzej do muzyków. Rozbłyskają flesze, w użyciu markery. Wreszcie zupełnie nagle pojawia się człowiek Airship. Do podpisu mam tylko bilet (bo nigdy w życiu bym nie przypuszczała, że spotka nas "taka sytuacja"), drżącą ręką wysuwam go w stronę Elliotta, ten podpisuje a ja po cichutku, jednak coraz śmielej mówię: świetny koncert! dziękuję za muzykę Airship. Elliott się uśmiecha. Mina rzednie znacznie, kiedy chórkiem go pytamy: "Elliott why?" Jednoznaczna odpowiedź nie pada - pewnie sam biedak nie wie. Ale wlewa mi nadzieję mówiąc, że może nagra coś swojego. Wow! Jest otwarty na rozmowy, chętnie podpisuje rekwizyty to może...zdjęcie? Jasne!
Elliott odchodzi. Stoję wpatrzona to w niego, to w ziemię, przez głowę przelatują wszystkie znane piosenki Airship. Patrzę w bok - Tom! Wyraźnie zmęczony - wiadomo po świetnym koncercie. Ale równie chętny na autografy, zdjęcia i pytania. Cierpliwie łapie kontakt z każdą osobą a myślami pewnie już śpi w czerwonym autokarze ;) Kończą swoją pracę po pracy, autokar odjeżdża. My siadamy, spoglądamy ciut dziwnie na siebie z łaciną na języku i chyba jeszcze nie możemy w to uwierzyć.

To dość dziwne iść na koncert Editors, mając w myślach Airship. Nic nie poradzę. Wiem za to, że Tom Smith stał się mym nowym mistrzem. Całościowo. Wielki szacunek i tona miłości za krakowski koncert. Wróćcie tu.




p.s.: podniesiony kciuk - lubię to :)


sobota, 26 października 2013

Dobre bo L.Stadt. You Gotta Move.

Jest taka zasada, że im dłużej się na coś czeka, tym bardziej to coś smakuje. Tak, będzie o smaku dźwięków - zapachy już ktoś przerabiał ;) Wreszcie jest z nami najbardziej wyczekiwana na świecie EPka z coverami zespołu L.Stadt pt. "You Gotta Move". Czekanie na nią było niczym wysiadywanie najdźwięczniejszego jajka we wszechświecie. Zwłaszcza, że Panowie podali jakiś rok temu okrągłą, niezidentyfikowaną przystawkę. Kawałek "U.F.O." zawrócił w głowie każdemu, kto sobie na to pozwolił. Kiedy w miarę upływu czasu pojawiały się kolejne piosenki to wiedziałam, że ten hołd złożony muzyce z Teksasu, walka o wszelkie prawa do piosenek, przysłowiowy "casting" w domu syna Townes'a Van Zandt'a, w roli głównej z Łukaszem Lachem miał wielki sens. I cenię sobie muzyków za uparte dążenie w realizacji smacznego dania głównego.
Dobrze pamiętam moment, w którym pierwszy raz usłyszałam "Come Away Melinda". Potem odsłuchiwałam go jeszcze 5678 razy. I tak, jeśli ktoś do mnie dzwoni, mój telefon "mami" :)
Myślę sobie, że "You Gotta Move" jest do zjedzenia na raz. Teraz, za pięć i dziesięć lat. Razem z kołyszącym "Leather and Lace", uroczo trzeszczącym "Waiting 'round to Die" i mistrzowskim "Take Care", który na żywo zyskuje jeszcze bardziej.
Czekam z niecierpliwością na trasę koncertową promującą EPkę. Jestem w stanie polecić nawet teatr w Krakowie, w którym taki koncert brzmiałby idealnie ;) Aaa i czekam na wersję plakatową fenomenalnej okładki - moja ściana codziennie patrzy taki pustym wzrokiem.
Tradycyjnie - powodzenia!


niedziela, 13 października 2013

The Dumplings - znikąd na długo.

Ta nazwa nagle zaczęła pojawiać się wokół mnie. Był taki dzień, kiedy krzyczała do mnie z trzech różnych stron o muzyce. Nie było wyjścia - trzeba było posłuchać. The Dumplings - dwoje młodych, po prostu zdolnych ludzi ze Śląska. I nie wiem w jakim to wszystko idzie kierunku ale im starsza jestem, tym młodsi ludzie chwytają za gitary i szkolą swój głos. A może 16 i 17 lat - bo tyle mają Justyna i Kuba - to odpowiedni wiek? Pojęcia nie mam, ale podziwiam ich za umiejętność mądrego połączenia codzienności, obowiązków, problemów, przyjemności w tworzeniu tej kolejnej dobrej wyspy w oceanie muzyki, do której zapewne lada chwila zaczną przypływać tratwy, łódki, statki... ;)
Nie będę ich póki co porównywać do znanych mi innych artystów, choć takie skojarzenia pojawiły się od razu. Teraz jest czas na ich muzykę. Na zajadanie się nią. Do zobaczenia na wyspie!


sobota, 5 października 2013

Pozytywnego coś, pozytywnego... Lorein!

Lorein, Lorein, Lorein.... Już jakiś czas temu miałam pisać o tych młodych, zdolnych ludziach. A co :) A koniec końców nie pisałam, bo: na jeden koncert nie dotarłam (mimo, iż był w Krakowie, ale ciii ;) ) a drugi dziwnymi czarami marami się niestety nie odbył. Ale...
Zapoznajcie się z piosenkami tych panów. Zespół ma na koncie płytę "Monokolor", która ukazała się w 2012 roku. Można tam odnaleźć smakowite kąski w postaci przebojowych piosenek: "Krótkowzroczność", "Świat Rzeczy". Można zwariować na punkcie "Bosych Cieni" :)
Ale Lorein ani myśli poprzestać. Nie ma lekko - nie leniuchują. I serwują nam coraz to smaczniejsze dania. Kilka dni temu można było usłyszeć w Radiu Eska ROCK nowy kawałek pt.: "Pozytywny". To efekt współpracy z innymi młodymi zdolnymi z Young Stadium Club (na nich też przyjdzie tu pora).
Takie piosenki jak "Pozytywny" to uderzenia prosto w serce. Melodyjna napędzajka, przywołująca najmilsze wspomnienia (choć jest w niej pewien niepokój) a do tego rewelacyjny, prosty ale jeden z mądrzejszych tekstów piosenek w języku polskim jaki ostatnio słyszałam. Oj wzięło mnie, zmiażdżyło i zmiotło :) Utwór z kategorii "zostaję z tobą na zawsze"! Polecam pozytywną piosenkę od pozytywnych ludzi, czekając na więcej. Aaa... no i spróbujcie się nie uśmiechnąć ;)