Naprawdę rzadko się zdarza by Kraków wybrał się do Warszawy. Ale jak już się zdarzy, to musi to być WIELKIE COŚ. Kiedy w styczniu 2012 roku przeczytałam, że Coldplay odwiedzi nasz kraj, miałam podobne myśli jak w przypadku U2 - trzeba być. Ale: nowy rok, styczeń, jeszcze czas....no dobra, zrobię skarbonkę i uzbiera się na bilet a właściwie na dwa. Czas sobie płynął, znajomi co chwilę aktualizowali swoje statusy informując, że mają już bilety. Grrr! A skarbonka nie dość, że była pusta to jeszcze wcale jej nie zrobiłam! No ale od czego są życzenia urodzinowo-imieninowe? A no od tego by dostać tzw. "fundusz koncertowy" i zrealizować go wreszcie na coś dla siebie, a to coś nie będzie kolejną torebką czy tam wacikami. Ewentualnie mogłoby być płytą. Super, kupujemy bilety, sztuk dwie, siedzące ze względu na męską część wyprawy do Warszawy, która i tak była bardzo dzielna. Zamówione wcześniej bilety przychodzą do domu - można powiedzieć - cudem, gdyż przynosi mi je sąsiad mówiąc: "Znalazłem w skrzynce, to chyba do was". Ano do nas. Dobrze, że sąsiad nie lubi żółtego ;)
Nastaje 19 września, od rana można zauważyć ogólne podniecenie, nie tylko u mnie, męska część wyprawy z tej okazji nawet kombinuje muzykę do podróży oznajmiając wprost moim wielkim, zdziwionym oczom: "Przecież muszę znać chociaż parę kawałków" :)) Okeej. Jedziemy. Trasa jest przyjemna, wszystko w zaplanowanym czasie. W Warszawie coś tam przegryzamy i zmierzamy w kierunku Stadionu, muzycznego miejsca zbrodni. O dziwo udaje nam się zaparkować blisko. Wystarczy przejechać tylko dwa przystanki na gapę, ekhm i już jesteśmy tam gdzie większość Warszawy tego dnia. Stadion robi wrażenie! Idziemy przez dziesiątki przejść i bram i wreszcie naszym oczom ukazuje się scena. Ach...! Czasu jest jeszcze wiele, spotykamy się z innymi Istotami Koncertowymi, robimy zdjęcia, jaramy się! Wreszcie udajemy się do naszego 'wieloosobowego pokoju na piętrze' po lewej stronie. Na wyposażeniu dwa krzesełka, zimne jak diabli - wieje niemiłosiernie, a przecież my mamy pokój z widokiem na morze! No i zaczyna się....
Widzimy morze głów, częściowo żółte. Grają supporty, prawie równo z wybiciem godz. 21 na scenie pojawiają się po prostu panowie z Coldplay, wow! Ludzi szaleją, wszyscy stoją, piszczą! Pierwsza fala pt.: "Mylo Xyloto" wpływa do stadionowego morza, o, do basenu narodowego ;) Ciarki pojawiają się na samą myśl. Jest po prostu pięknie, to jedna z tych chwil, gdy zamykasz swój codzienny świat na wszystkie możliwe spusty i wypływasz na przysłowiową głębię! Nagle wszystko ci pasuje, że wieje, że zimno, że widać miejscówki vip'ów. Z każdą kolejną muzyczną "falą" pojawia się uśmiech, kiedy trzeba to wzruszenie ale przede wszystkim za każdym razem genialne wykonania Chrisa i spółki. Zdaje się, że oni mają jakiś pakiet energii w sobie, nadprogramowy i to niejeden. Koncert oprócz muzyki dostarcza nam wielu wrażeń estetycznych, jesteśmy częścią ogromnego widowiska/spektaklu z balonami, z latającymi motylkami, ze świecącymi opaskami. Dzieje się magia i to w dobrym wydaniu. Wszystko jest tak dokładnie, co do sekundy wyreżyserowane ale zarazem naturalne i prawdziwe. W sekundzie potrafi zniknąć ze sceny pianino by Chris miał więcej miejsca na te swoje szalone podskoki. A w dwie minuty zespół potrafi się przemieścić ze sceny głównej na sam koniec tzw. płyty stadionu, sprawiając ludziom ogromną frajdę i niespodziankę. Oj, nie zawsze trzeba być blisko, żeby być jeszcze bliżej. Uczta trwa, trwa i trwa...spoglądam na męską część wyprawy, w przeciwieństwie do mnie siedzącą, i myślę: jak dobrze, że zjadł zapiekankę :)))
Kończą się dwie wrześniowe, środowe godziny, na które warto było czekać. Atmosfera po występach nie znika nagle, czar nie pryska. Ludzie śpiewają i krzyczą udając się do wyjścia. Po opuszczeniu stadionu zmierzamy w kierunku Mostu Poniatowskiego - to coś niesamowitego: setki ludzi idący z tego samego wydarzenia z podobnymi odczuciami w głowach i wspomnieniami na zawsze. Jest spokojnie, nikt nikogo nie zaczepia, jest kultura. Kurczę, to pewnie przez ten Pałac :) Kraków wraca do Krakowa. Yellow!
"Dzieje się magia...", dokładnie! Cały ten kolorowy jarmark, który tak wielu krytykowało po koncercie, był po coś. Spotęgował uczucie uczestniczenia w czymś naprawdę wyjątkowym, w czymś do zapamiętania na całe życie. Cóż poradzić, że ludzkie zmysły tak mocno reagują na kolorowe obrazki :) Dobrze, że Chris i spółka zdają sobie z tego sprawę! A poza tym - muzyka, głos Chrisa - wszystko było takie w sam raz, z impetem wpadające w serce i zostające tam już na zawsze :) Po prostu: genialny koncert :)
OdpowiedzUsuń