czwartek, 28 lutego 2013

Sunday's child never cries... Sorry Boys.

Piosenka jak dobry film... Pierwsze określenie jakie przyszło mi na myśl po wysłuchaniu nowego kawałka "The Sun" zespołu Sorry Boys. I rzeczywiście, kiedy w myślach stają mi wszystkie ulubione sceny z filmów, to piosenka idealnie do nich pasuje. Kilka dni wcześniej, przed premierą zrobiłam wielkie oczy, słysząc jej fragment w telewizji. Jednak czasem warto 'otworzyć telewizor' ;) Wystarczyło zaledwie parę dźwięków i poznałam całą tajemnicę od razu. Ta tajemnica to nic więcej jak to, że kawałek jest najzwyczajniej rewelacyjny. Zaskakujący. Z przeszywającym wokalem. Rzadko bywa tak, że tekst idealnie wplata się w muzykę. Tu tak jest. Kilka odpowiednio połączonych ze sobą słów, prostych, ale efekt nieziemski. Ma jedną wadę, bardzo częstą w przypadku takich utworów - uzależnia! Można słuchać i słuchać, patrząc na leniwie zachodzące słońce.

Dodatkowo okazało się, że Sorry Boys oprócz świetnej muzyki, którą tworzą są przesympatycznymi ludźmi, z humorem, z ambicjami. Tylko chyba nie zdają sobie sprawy, z tej swojej wielkości. O, nazwijmy to tak - są skromni - tak będzie bezpieczniej :) W Polsce jeszcze nie są znani większej publiczności, ale wszystko przed nimi. Żałuję dość solidnie, że nie udało mi się być na ich koncercie w Krakowie. Może jeszcze będzie okazja. Póki co, póki jeszcze nie ma słońca, posłuchajcie sobie tego "The Sun" z powiewem lat wcześniejszych.




czwartek, 21 lutego 2013

Coldplay - żółte koncerty zazwyczaj są dobre.

Jak to dobrze, że w funkcjach przeróżnych programów do odtwarzania muzyki istnieje magiczny przycisk: "wybieranie losowe". Dzięki niemu zdałam sobie wczoraj sprawę, że niebawem minie pół roku od jednego z lepszych, kolorowych koncertów w moim życiu a ja nic o nim nie napisałam. W takim razie nadrabiam, by mieć co wspominać kiedyś tam...

Naprawdę rzadko się zdarza by Kraków wybrał się do Warszawy. Ale jak już się zdarzy, to musi to być WIELKIE COŚ. Kiedy w styczniu 2012 roku przeczytałam, że Coldplay odwiedzi nasz kraj, miałam podobne myśli jak w przypadku U2 - trzeba być. Ale: nowy rok, styczeń, jeszcze czas....no dobra, zrobię skarbonkę i uzbiera się na bilet a właściwie na dwa. Czas sobie płynął, znajomi co chwilę aktualizowali swoje statusy informując, że mają już bilety. Grrr! A skarbonka nie dość, że była pusta to jeszcze wcale jej nie zrobiłam! No ale od czego są życzenia urodzinowo-imieninowe? A no od tego by dostać tzw. "fundusz koncertowy" i zrealizować go wreszcie na coś dla siebie, a to coś nie będzie kolejną torebką czy tam wacikami. Ewentualnie mogłoby być płytą. Super, kupujemy bilety, sztuk dwie, siedzące ze względu na męską część wyprawy do Warszawy, która i tak była bardzo dzielna. Zamówione wcześniej bilety przychodzą do domu - można powiedzieć - cudem, gdyż przynosi mi je sąsiad mówiąc: "Znalazłem w skrzynce, to chyba do was". Ano do nas. Dobrze, że sąsiad nie lubi żółtego ;)

Nastaje 19 września, od rana można zauważyć ogólne podniecenie, nie tylko u mnie, męska część wyprawy z tej okazji nawet kombinuje muzykę do podróży oznajmiając wprost moim wielkim, zdziwionym oczom: "Przecież muszę znać chociaż parę kawałków" :)) Okeej. Jedziemy. Trasa jest przyjemna, wszystko w zaplanowanym czasie. W Warszawie coś tam przegryzamy i zmierzamy w kierunku Stadionu, muzycznego miejsca zbrodni. O dziwo udaje nam się zaparkować blisko. Wystarczy przejechać tylko dwa przystanki na gapę, ekhm i już jesteśmy tam gdzie większość Warszawy tego dnia. Stadion robi wrażenie! Idziemy przez dziesiątki przejść i bram i wreszcie naszym oczom ukazuje się scena. Ach...! Czasu jest jeszcze wiele, spotykamy się z innymi Istotami Koncertowymi, robimy zdjęcia, jaramy się! Wreszcie udajemy się do naszego 'wieloosobowego pokoju na piętrze' po lewej stronie. Na wyposażeniu dwa krzesełka, zimne jak diabli - wieje niemiłosiernie, a przecież my mamy pokój z widokiem na morze! No i zaczyna się....

Widzimy morze głów, częściowo żółte. Grają supporty, prawie równo z wybiciem godz. 21 na scenie pojawiają się po prostu panowie z Coldplay, wow! Ludzi szaleją, wszyscy stoją, piszczą! Pierwsza fala pt.: "Mylo Xyloto" wpływa do stadionowego morza, o, do basenu narodowego ;) Ciarki pojawiają się na samą myśl. Jest po prostu pięknie, to jedna z tych chwil, gdy zamykasz swój codzienny świat na wszystkie możliwe spusty i wypływasz na przysłowiową głębię! Nagle wszystko ci pasuje, że wieje, że zimno, że widać miejscówki vip'ów. Z każdą kolejną muzyczną "falą" pojawia się uśmiech, kiedy trzeba to wzruszenie ale przede wszystkim za każdym razem genialne wykonania Chrisa i spółki. Zdaje się, że oni mają jakiś pakiet energii w sobie, nadprogramowy i to niejeden. Koncert oprócz muzyki dostarcza nam wielu wrażeń estetycznych, jesteśmy częścią ogromnego widowiska/spektaklu z balonami, z latającymi motylkami, ze świecącymi opaskami. Dzieje się magia i to w dobrym wydaniu. Wszystko jest tak dokładnie, co do sekundy wyreżyserowane ale zarazem naturalne i prawdziwe. W sekundzie potrafi zniknąć ze sceny pianino by Chris miał więcej miejsca na te swoje szalone podskoki. A w dwie minuty zespół potrafi się przemieścić ze sceny głównej na sam koniec tzw. płyty stadionu, sprawiając ludziom ogromną frajdę i niespodziankę. Oj, nie zawsze trzeba być blisko, żeby być jeszcze bliżej. Uczta trwa, trwa i trwa...spoglądam na męską część wyprawy, w przeciwieństwie do mnie siedzącą, i myślę: jak dobrze, że zjadł zapiekankę :)))
Kończą się dwie wrześniowe, środowe godziny, na które warto było czekać. Atmosfera po występach nie znika nagle, czar nie pryska. Ludzie śpiewają i krzyczą udając się do wyjścia. Po opuszczeniu stadionu zmierzamy w kierunku Mostu Poniatowskiego - to coś niesamowitego: setki ludzi idący z tego samego wydarzenia z podobnymi odczuciami w głowach i wspomnieniami na zawsze. Jest spokojnie, nikt nikogo nie zaczepia, jest kultura. Kurczę, to pewnie przez ten Pałac :) Kraków wraca do Krakowa. Yellow!







czwartek, 14 lutego 2013

Najpiękniejsze bukiety są z płyt!

Ostatnie dni przyniosły wiele radości. Pojawiła się nowa, fajna zabawka - Spotify. I dzięki temu, że się pojawiła, nauczyłam się wreszcie odsłuchiwać płyty w całości. Inaczej -  nie poznaję jednej tylko opowieści a całą muzyczną historię, która na krążku jest wyśpiewana. I to jest o wiele lepsze. Spotify jest istnym pożeraczem czasu. Wydaje mi się, że jest tam wszystko i to wszystko tylko czeka, aż wystukam odpowiednie litery i bach...jest! Oj w złym czasie pojawiła się ta zajawka, ale w sumie wszystkiego się trzeba nauczyć. Nigdy nie sądziłam, że liczba w moim piosenkozbiorze może tak szybko rosnąć. Nie przypuszczałam też, że największym problemem będzie odpowiednio nazwać swoje playlisty, bo to jednak duża odpowiedzialność! Ale z czasem chyba się uda. Czas...

Czasem od pewnego momentu w życiu mija 10 lat. I nie jest to 10-lecie matury ;) Zazwyczaj tym ważnym momentom towarzyszą piosenki, w myśl zasady, że każdy ma jakąś swoją. No i tak 10 lat temu dzięki pewnej piosence wszystko się zaczęło. A była to piosenka... wtedy takie się kręciły, co poradzić :)

A dziś po 10 latach, w dniu 'święta' którego z zasady nie świętuję po prostu latam z uśmiechem na twarzy a niosą mnie nadzwyczaj dobre dźwięki! Pamiętajcie, najmilsze święta to takie, których się nie obchodzi! :))

Na sam koniec muzyczna pocztówka od zespołu, który robi zamieszanie w mojej chatce. Do piernika - jacy oni dobrzy!!